Historyczny występ na mistrzostwach świata. Padł rekord Polski. "Mierzę wysoko"
Tegoroczne mistrzostwa świata w short tracku okazały się niezwykle szczęśliwe dla Polaków. Biało-Czerwoni z Pekinu wrócili z trzema medalami, a formą imponowała przede wszystkim Natalia Maliszewska. Sukces w sztafecie nie byłby jednak możliwy, gdyby nie heroiczna postawa Michała Niewińskiego. 21-latek imponował formą w Pekinie, a przed zimowymi igrzyskami olimpijskimi stawia sobie jasny cel - medal. - Wcześniej to było marzenie. Teraz jest to cel - mówi w rozmowie z Interią.

Polacy w Pekinie pokazali, że należą do absolutnej czołówki światowej w short tracku. Biało-Czerwoni sięgnęli nie po jeden, nie po dwa, ale aż po trzy medale mistrzostw świata. Liderką kadry i jej niekwestionowaną bohaterką była Natalia Maliszewska. Wywalczyła ona dwa krążki w sztafetach, a do tego dołożyła brąz w wyścigu na dystansie 500 metrów.
Swoje trzy grosze do sukcesu dorzucił również w czempionacie Michał Niewiński. Multimedalista mistrzostw Europy miał sporego pecha, gdyż w rywalizacji na 500 metrów został zdyskwalifikowany. "Straty" powetował sobie jednak w sztafecie mieszanej. Polacy z nim, a także Natalią Maliszewską, Kamilą Stormowską i Diane Sellierem zakończyli rywalizację na podium, za Kanadyjczykami i Włochami.
W trakcie wyścigu Niewiński zaliczył upadek, po którym wpadł w bandy. Na całe szczęście udało mu się błyskawicznie pozbierać, a Biało-Czerwoni sięgnęli po jakże cenny brąz mistrzostw. Dla 22-latka był to kolejny już krążek do kolekcji, w której wciąż brakuje mu najcenniejszego - medalu zimowych igrzysk olimpijskich. W rozmowie z redakcją Interia Sport Michał Niewiński zdradził, co czuł, odbierając w Pekinie medal mistrzostw świata, a także jak udaje mu się pogodzić starty i treningi ze studiami. Ujawnił przy tym, kiedy poczuje się zawodnikiem spełnionym.
Historyczny występ Polaków na mistrzostwach świata. "Wyrzeczenia nie poszły na marne"
Jakub Rzeźnicki, Interia Sport: Serdeczne gratulacje z powodu sięgnięcia po brązowy medal mistrzostw świata. Emocje zdążyły już opaść, czy jeszcze nie?
- Myślę, że już w miarę opadły. Jak to się mówi: o porażkach zapominaj szybko, a o zwycięstwach jeszcze szybciej. Napawa mnie wielka duma. To miła chwila, która kosztowała mnie wiele wyrzeczeń. Jednocześnie pokazuje, że nie poszły one na marne, a wręcz się opłaciły. Z drugiej strony nie można osiąść na laurach. Trzeba pamiętać, że za rok mamy igrzyska i to jest nasz cel. A to był tylko jeden ze stopni na drodze do jego osiągnięcia. A tym jest oczywiście medal igrzysk olimpijskich. Uświadomiło nas to, że sukces we Włoszech jest możliwy.
Można powiedzieć, że ten krążek wywalczony w Pekinie cię satysfakcjonuje? Apetyt miałeś, zdaje się na medal zdobyty indywidualnie…
- Oczywiście, że miałem, ale sam apetyt niestety nie wystarczy. Muszę się w tym wypadku zadowolić tym z miksta, ale nie narzekam (śmiech). Jestem bardzo zadowolony, bo medal mistrzostw świata to coś wielkiego, a dotychczas tych z czempionatu mieliśmy niewiele. Przywożenie z mistrzostw świata w short tracku medali nie było normą. Apetyt był większy, ale jest, jak jest. Muszę wyciągnąć z tego wnioski i lekcję na przyszłość. Godzę się z tym, na co nie mam wpływu, ale staram zmienić to, co mogę.
Pechowo zakończyła się dla Ciebie rywalizacja na 500 metrów. Zostałeś zdyskwalifikowany po niefortunnym zderzeniu. Czy to podziałało na Ciebie motywująco, wyzwoliło sportową złość, którą potem przekułeś w sukces w trakcie sztafety mieszanej?
- Myślę, że paradoksalnie te wydarzenia odbiły się na moim występie w wyścigu na 1000 metrów. Ruszyłem mocnym tempem, niemal nikt mnie cały bieg nie mógł wyprzedzić, a konkurencja była bardzo mocna. Na pewno w mikście też poniekąd się to objawiło. Do Pekinu przyjechałem w życiowej formie i chociaż nie pokazałem tego indywidualnie, w sztafecie mieszanej już jak najbardziej. Czułem się bardzo dobrze. Trzeba byś skromnym, ale jednocześnie znać swoją wartość i wiedzieć, kiedy się wykonało dobrą pracę. Wyniki były świetne, jazda też, szczególnie w ćwierćfinale i półfinale. W finale działo się dużo, ze zmiennym szczęściem. Zapracowaliśmy sobie na ten sukces. W biegu ćwierćfinałowym padł rekord świata. Nam udało się poprawić rekord Polski i to mimo drobnych błędów na zmianach. Ten historyczny wynik pokazuje, że nie tylko ja trafiłem z formą, ale cała drużyna.
Miałeś żal do sędziów o decyzję o dyskwalifikacji?
- Zdecydowanie nie. Gdybym skupiał się na takich wydarzeniach, źle by to wpływało na moje dalsze występy. O tego typu sytuacjach staram się jak najszybciej zapominać i iść dalej; walczyć o to, o co jeszcze mogę. Mógłbym to przeżywać, jak to się u mnie mówi na Podlasiu, jak stonka wykopki, ale nie tędy droga. Wciąż byłem w grze o sukcesy na innych dystansach, więc skupiałem się na nich.
Wspomniałeś o pechowym momencie w finale sztafety. Mowa o twoim upadku, który skończył się wpadnięciem na bandy reklamowe. Udało ci się mimo wszystko błyskawicznie otrząsnąć, wrócić do rywalizacji i dorzucić cegiełkę do sukcesu drużyny. Co czułeś w tamtym momencie?
- To był kosmiczny wystrzał adrenaliny. W pewnym momencie nie wiedziałem do końca, co się dzieje. To, w jaki sposób nasza sztafeta przezwyciężyła ten trudny moment, to coś, z czego jestem dumny. Wydaje mi się, że nigdy w historii sztafety mieszanej coś takiego nie miało miejsca. W podobnych sytuacjach powrót do biegu i oddanie zmiany zajmuje bardzo długo. A jest to dodatkowo bardzo rygorystycznie regulowane. Na obu kółkach straciliśmy po dwie sekundy, a to strata minimalna biorąc pod uwagę okoliczności. Szybka i dobra reakcja pozwoliła nam zabezpieczyć medal. Często w przypadku upadku, kończy się to fatalnie - przekreślonymi szansami na dalszą walkę. Tak jak miało to miejsce w przypadku Kanady w ćwierćfinale. Kanadyjka wpadła chwilę później w Amerykankę i obie sztafety straciły szansę na awans. Taka jest specyfika tego sportu, a zwłaszcza skomplikowanej sztafety mieszanej.
Trzy medale mistrzostwach świata to wynik niewątpliwie imponujący, a niekwestionowaną gwiazdą i bohaterką reprezentacji była w Pekinie Natalia Maliszewska. Czy jesteś w stanie opisać, jak bardzo jest ona istotna dla naszej kadry?
- Nie będzie przesady w tym, jeśli powiem, że ona praktycznie short track w Polsce stworzyła. Jako pierwsza notowała sukcesy, jest prawdziwą pionierką. A w weekend kolejny raz udowodniła, zwłaszcza po wszystkich przeżyciach w trakcie kariery, że ma jaja. Czapki z głów przed nią. Ona jest po prostu niesamowita; wielki szacunek dla niej.
Ambitny plan Michała Niewińskiego. "Jadę na igrzyska po medal"
Jakiś czas temu w rozmowie z Polsatem Sport deklarowałeś, że na zimowe igrzyska olimpijskie jedziesz po medal. Czy mistrzostwa w Pekinie jeszcze bardziej umocniły cię w tym postanowieniu?
- Myślę, że tak i to nawet pomimo tego, że starty indywidualne nie poszły po mojej myśli. Nie zawsze wszystko wychodzi, jak każdy miewam lepsze i gorsze starty. Dwa razy w tym sezonie udowodniłem już, że stać mnie na medale World Touru, a na dobrą sprawę nie różni się on prestiżem od mistrzostw świata. Zdarza się, że przeciwnicy są sprytniejsi, czasami górą jestem ja. Na 500 metrów wina leżała po mojej stronie. Pospieszyłem się z wyprzedzaniem. Na 1000 metrów nie udało mi się awansować do półfinału, bo trafiłem na Pietro (przyp. red Sighela), który jest wybitnym zawodnikiem, a tego dnia sięgnął nawet po medal. Po biegu mówiliśmy sobie: to była niesamowita rywalizacja. Tego dnia był ode mnie sprytniejszy. Dalej stać mnie na medal na tym dystansie, ale to nie był ten weekend. Jeśli chodzi o igrzyska, to dalej podtrzymuję deklarację, że jadę po medal. Nie udam się tam dla samej idei "przejechania się na igrzyska". Nie jadę po wyjątkowe ubrania, czy przeżyć przygodę. Ja tam jadę po medal. To był mój cel już gdy byłem małym chłopcem. Jak zacząłem trenować, to powtarzałem, z całą rodziną z resztą: Michał po to trenuje shot track, żeby jechać na igrzyska po medal. Wcześniej to było marzenie. Teraz jest to cel.
Wspomniałeś o dzieciństwie. Pamiętasz może, jak w ogóle zaczęła się twoja przygoda z łyżwami, jak wyglądały pierwsze kroki. Skąd w ogóle zainteresowanie tą akurat dyscypliną?
- Zabawne jest to, że nie pamiętam, żeby w moim życiu kiedykolwiek łyżew nie było. Jeszcze przed moimi narodzinami jeździli na nich rodzice, tyle że rekreacyjnie. Po tym, jak mama mnie już urodziła, przeleżałem chwilę w wózku i jak miałem rok i dwa miesiące to już miałem na nóżkach łyżwy. Gdy miałem 5 lat to dostrzegł mnie trener Dariusz Kulesza i poszedłem w stronę short tracka. To było w moim życiu praktycznie od zawsze.
Zgaduje wobec tego, że nigdy nie widziałeś siebie w innym sporcie. Nie było planu B?
- Nie bardzo. Wszelkie moje podchody do innych sportów kończyły się fatalnie. Nie ma co owijać w bawełnę - miałem dwie lewe ręce do siatkówki, czy koszykówki, podobnie jak dwie lewe nogi do piłki (śmiech). Jak trzeba było się wykazać zwinnością, czy szeroko rozumianą koordynacją, z tymi sportami było mi nie po drodze. Wolę być wobec tego specjalistą w jednej dziedzinie, niż średniakiem w wielu.
Nie oceniasz się może nieco zbyt surowo?
- Myślę, że nie. Każdy, kto widział jak gram w piłkę nożną, by się pod tym podpisał. (śmiech)
Nie jesteś osobą zbyt aktywną w mediach społecznościowych, a kibiców z pewnością bardzo interesuje, jak wygląda, chociażby twoja rutyna treningowa, a także jak przebiegały przygotowania do prestiżowej imprezy, jaką są mistrzostwa świata. Mógłbyś uchylić nieco rąbka tajemnicy?
- Usprawiedliwię się nawet trochę jeśli chodzi o tę moją aktywność, a raczej jej brak w mediach społecznościowych. Jestem osobą, która w momencie gdy postawi już sobie cel, to za wszelką cenę dąży do jego osiągnięcia. Myślę o nim dzień w dzień i jest to dla mnie najważniejsze. Wtedy budzę się, idę trenować i każdy dzień mija mi niezwykle szybko. Siedzę sobie czasami i myślę: kurczę, wrzuciłbym coś na tego Instagrama, ale z drugiej strony nie nagrałem nic, bo byłem w 100 procentach skupiony na przygotowaniach.
- Każdy mój dzień wygląda trochę inaczej, ale nie zmienia się to, że codziennie jeżdżę na łyżwach, czasami nawet dwa razy jednego dnia. Do tego dochodzi siłownia, rower, tzw. ćwiczenia na sucho. Dziennie na samą jazdę na łyżwach poświęcam około półtorej godziny. Ważnym aspektem jest też odpowiednia dieta i suplementacja. Musimy umieć zachować balans - to dyscyplina, w której liczy się wytrzymałość, dlatego potrzebne są odpowiednie zapasy glikogenu. Z drugiej strony optymalna waga również gra wielką rolę. Przeciążenia na zakrętach mają wartość 3G, czyli w przypadku, gdy ważę 80 kg, to trzeba to pomnożyć trzykrotnie. Nawet dwa kilogramy na wirażu w tę, czy w tę, zrobią sporą różnicę.
Wymieniłeś tego mnóstwo. A wiemy, że treningi i starty łączysz jeszcze ze studiami. Czy wobec tego zostaje ci chociaż trochę czasu na niewinny odpoczynek, realizację jakichś innych pasji i zainteresowań, zabawę?
- Zdarza się, że pogram sobie w gry, ale faktem jest, że tego czasu wolnego nie ma zbyt dużo. To wszystko jednak jest kwestią nastawienia. Kiedy wyjeżdżam przykładowo na obóz, to po to, żeby trenować, a nie na wycieczkę, czy wypoczynek. Trening to tak naprawdę moja praca, robię to na tym etapie życia zawodowo. Niedawno byliśmy na obozie w Japonii, gdzie przygotowywania przebiegały świetnie. Ośrodek był niemalże pośrodku niczego, a to dla mnie sytuacja komfortowa z uwagi na ograniczenie zbędnych bodźców. Jedzenie było proste, ale bardzo smaczne, jakościowe. W takich warunkach trenuje mi się najlepiej. Przygotowując się w domu, w Białymstoku, czuję się komfortowo, ale jednak wówczas wiele rzeczy dookoła mnie rozprasza. Wolę sytuację, kiedy mogę niemalże zamknąć się na świat zewnętrzny, skupić na treningach i wyeliminować zbędne bodźce.
Starty w prestiżowych turniejach z pewnością wiążą się z presją i oczekiwaniami, nie tylko ze strony kibiców, ale siebie samego. Jak ty sobie z tym radzisz? Wolisz się zamykać i wyciszać przed startem, czy może jednak pozytywnie nakręcać?
- Z wiekiem się u mnie to zmieniło. Dawniej lubiłem się pobudzić przed startem, energia wręcz we mnie buzowała i czasem to działało, a czasem nie. Z kolei w ubiegłym sezonie starałem się skupiać, niczym koń wyścigowy z klapkami, przed oczami miałem jedynie swój cel. Obecnie na lód wchodzę z czystą głową i spokojem. Nie popadam w skrajności. I chyba znalazłem ten złoty środek. Odnalazłem balans.
Jesteś multimedalistą mistrzostw Europy, w Pekinie udało się dołożyć krążek mistrzostw świata. Czy w przypadku sięgnięcia po medal w trakcie zimowych igrzysk olimpijskich mógłbyś powiedzieć, że jesteś zawodnikiem spełnionym?
- Ja mierzę bardzo wysoko. Dla mnie nie ma sufitu. Żebym nazwał się zawodnikiem spełnionym, musiałbym sięgnąć indywidualnie po złoty medal mistrzostw Europy, tak samo jak na mistrzostwach świata. Wiele jeszcze mogę osiągnąć. Jeśli tylko zdrowie pozwoli, mam przed sobą mnóstwo startów, liczę na udział w jeszcze trzech kolejnych igrzyskach.
Czy poza sukcesami sportowymi, o których wspomniałeś, masz jeszcze jakieś marzenia, które w najbliższym czasie chciałbyś zrealizować?
- Są pewne kamienie milowe, jak choćby kupno własnego mieszkania, czy budowa domu i ja to traktuję bardziej w takim charakterze, aniżeli marzeń. Zdaję sobie sprawę z tego, że rozwój życia osobistego również jest istotny, bo po zakończeniu kariery sportowej coś trzeba robić i mieć gdzie mieszkać (śmiech). Na tę chwilę, przy takim trybie życia, gdy ciągle gdzieś wyjeżdżam, nie mam potrzeby posiadania mieszkania na własność. W przyszłości chciałbym być trenerem. Jeśli czegoś nie uda mi się osiągnąć jako zawodnik, chciałbym być w stanie pomóc kolejnym zawodnikom to zrealizować.
Gdybyśmy mieli się pobawić w niewinne przewidywanie, ile medali Polacy mogą przywieźć z zimowych igrzysk olimpijskich, to jakie są twoje predykcje?
- Wierzę bardzo mocno w naszą sztafetę mieszaną. Natalia Maliszewska także jest w stanie przywieźć z Włoch nie jeden medal. Mamy bardzo mocną sztafetę kobiet. Jeśli dobrze popracujemy z chłopakami na 5000 metrów, to też jest szansa na dobry rezultat. Musimy jednak nieco nadgonić, bo czołówka światowa trochę nam uciekła. Trzeba będzie włożyć wiele ciężkiej pracy, żeby go dogonić.