Krzysztof Bienkiewicz, Interia: Jesteś wielkim kibicem sportu, szczególnie piłki nożnej. Trwają Mistrzostwa Europy, z których nasza reprezentacja niestety szybko odpadła. Rozmawiamy po meczu z Austrią, który przypieczętował nasz los. Jak oceniasz to, co się zdarzyło? To jest masakra, że reprezentacja ani sobie, ani nam, kibicom, nie dała choćby jeszcze jednego meczu z emocjami. Już po dwóch spotkaniach odpadliśmy z turnieju. Niby polska klasyka, ale ja jednak dałem się nabrać na Probierza. Na początku myślałem, że może coś z tego będzie. Sparingi wyglądały nieźle, wyglądało na to, że trener zrobił przegląd zawodników, wpuszczał młodych, ale turniej brutalnie to zweryfikował. Na domiar złego, po meczu z Austrią Probierz mówił, że nie ma sobie nic do zarzucenia. Po spotkaniu, w którym zawodnicy nie walczyli, grali pasywnie, nie zostawili na boisku serducha. Trener ma fajny garnitur i super sygnet, pewnie też fajnie gra w golfa, a pod względem piłkarskim mecz z Austrią to był wstyd i blamaż. Po pierwszym spotkaniu z Holandią kadra była chwalona za występ. My z reguły zachwycamy się tym, że nie było tragedii, że pokazaliśmy charakter, ale co to znaczy? Irytują mnie takie teksty. Liczą się punkty i tyle. Czy ty jesteś zwolennikiem teorii, że brak Roberta Lewandowskiego może pomóc drużynie? - Wiem, że teraz pojawia się coraz więcej głosów krytyki w stronę jego osoby, ale ja nie należę do tej grupy. Uważam, że nam się takie cudo nie przytrafiło od czasów Bońka. Jako napastnik to nie jest Maradona, który może przebiec pół boiska i sam zdobyć bramkę. Robert musi mieć obsługę, już nawet nie mówię, że tak fantastyczną, jaką miał w Bayernie Monachium. Dlatego w Barcelonie idzie mu gorzej, bo tam grają egoistycznie. W reprezentacji było parę meczów, kiedy bez niego dawaliśmy radę, z Holandią też to miało miejsce, ale jak sam dobrze wiesz, to jest gość, który w polu karnym przede wszystkim absorbuje przynajmniej dwóch obrońców, a to stwarza przestrzeń dla innych zawodników. Być może to był ostatni turniej Roberta. Osiągnął wielkie sukcesy klubowe, tytuły króla strzelców, Liga Mistrzów i tak dalej, ale w reprezentacji na wielkich turniejach ten biedny Robert nie błysnął. Było widać jak bardzo się cieszył z tej bramki strzelonej Francji na ostatnich mistrzostwach świata w Katarze. Pomimo tego wszystkiego ja bym go nie krytykował, bo to jest nasze dobro narodowe. Poza tym nie znoszę tej polskiej mentalności i gadania, że Robert jest już drewniakiem. Nie mieliśmy wcześniej tak wielkiego zawodnika i kropka. Zgadzam się z tobą, że Robert jest jeśli nie najbardziej wybitnym, to absolutnie jednym z najlepszych piłkarzy w historii polskiej piłki. Ale czy uważasz, że on jest właściwą osobą na pozycji kapitana reprezentacji? Zasługi i osiągnięcia ma oczywiście największe, ale jak słucham jego wypowiedzi, to mam wrażenie, że on ma za mało charyzmy, żeby być liderem. Ty w swoim zespole nim jesteś. Wiesz jak się napędza ludzi i zarządza charakterami. Jakie ty masz odczucia jeśli chodzi o Roberta jako lidera i kapitana kadry? - Trochę nie wiem co powiedzieć, bo niestety nie miałem okazji poznać Roberta osobiście. Jego osiągniecia w stosunku do reszty kadrowiczów to absolutny kosmos, ale może masz jakąś rację. Jak się patrzy na kadrę z zewnątrz, to wydaje się, że Szczęsny ma większą charyzmę. Zejdźmy na poziom klubowy. W twoim sercu jest zarówno Raków Częstochowa, jak i Legia Warszawa, a wcześniej był jeszcze żużel i Włókniarz Częstochowa. Jak ty w sobie układasz te miłości, szczególnie piłkarskie? - Pierwszą miłością był Włókniarz. Na ich mecze zabierał mnie świętej pamięci brat cioteczny. Wychowałem się w dzielnicy Zawodzie, blisko stadionu żużlowego. Pamiętam mistrzostwo Polski w roku 1974, wicemistrzostwo w następnych dwóch latach. Pamiętam sukcesy Marka Cieślaka, Józefa Jarmuły. Włókniarz to po prostu była duma naszej Częstochowy. Piłka pojawiła się później. Zacząłem się nią interesować tak mniej więcej od słynnego meczu Polska - Anglia w 1973 roku. Kiedy miałem 4 lata, rodzice przeprowadzili się do dzielnicy Raków. Natomiast jeszcze mieszkając w Częstochowie mój tata zaraził mnie Legią, ponieważ mój wujek, Celestyn Dzięciołowski, grał w latach 50. w Legii. Ojciec był fanem Brychczego, a Deyna i Gadocha też już tam grali. A potem był słynny mecz Legii z Feyenoordem Rotterdam i jeszcze Górnika Zabrze z Manchesterem City, złote czasy polskiej piłki klubowej i to są moje pierwsze, świadome wspomnienia piłkarskie. Na początku lat 80. przeprowadziłem się do Warszawy i tutaj zacząłem chodzić na Legię, wciągnąłem też w to syna. Komu kibicowało twoje serce w latach 2022-23, kiedy Raków i Legia były najlepszymi drużynami w kraju i rywalizowały ze sobą zarówno o mistrzostwo w lidze, jak i Puchar Polski? - Czasami rozmawiam o tym z Sidneyem Polakiem, perkusistą T. Love, i nawet on mi mówi: "Stary, jak ty możesz kibicować dwóm klubom? Przecież tak się nie da". A ja tak mam i nie będę okłamywał ludzi. Dla mnie każdy mecz tych drużyn to jak derby, z tym że kibicuje obu zespołom i każdy wynik mi pasuje. Wiem, kompletna schizofrenia. (śmiech) Tym bardziej teraz, kiedy mecze Legii z Rakowem są jednymi z najważniejszych w kraju, jak kiedyś starcia Legia-Lech. Mam ogromny szacunek do trenera Papszuna. W życiu nie przypuszczałem, że Raków tak wysoko zajdzie. No i teraz mam problem, jak Raków przyjeżdża do Warszawy. Jeszcze na ich meczu z Legią nie byłem, bo musiałbym na Łazienkowską założyć dwa szaliki, a to mogłoby by być odebrane różnie. (śmiech) Nigdy nie próbowałeś? - Raz, jak Legia grała w Częstochowie. Z tym że tam jest inaczej, ponieważ w Częstochowie mają do mnie duży szacunek, więc tam nie było żadnych ekscesów. Pamiętam, że nawet w "Przeglądzie Sportowym" było moje zdjęcie z dwoma szalikami. No ale na Łazienkowskiej dwa szaliki raczej by nie przeszły. Choć tu muszę przyznać, że nigdy nie słyszałem jakiś przykrych tekstów od kibiców Legii, a znam ich mnóstwo. Ale pytania jak to jest kibicować dwóm klubom, pojawiają się cały czas. Ja wtedy zawsze mówię to samo: "Stary, wychowałem się w Częstochowie, na Rakowie, to klub z mojego miasta, mojej robotniczej dzielnicy, gdzie mieszkałem w bloku, więc to dla mnie normalne". Choć przyznaję, że w Częstochowie bardziej trzymał mnie żużel. Na Raków nie chodziłem tak często, oni byli wtedy w niższej klasie. Ale potem, jak już mieszkałem w Warszawie, to śledziłem wyniki i ostatecznie nie wyprę się ani jednego, ani drugiego. Tak to wygląda i nie będę ci walił ściemy. Możliwe, że nie ma drugiej osoby publicznej w Polsce, która kibicuje dwóm drużynom. A powiem ci, że jest. Do tego cyklu rozmów o sporcie nie ze sportowcami rozmawiałem z Bogdanem Rymanowskim, dziennikarzem Polsatu, i on wychował się w Krakowie, jest za Wisłą, ale po przeprowadzce do Warszawy urodził mu się syn, którego zabrał na Legię i obecnie on również ma w sercu dwa kluby. - Czyli u niego Legia i Wisła? Też ciekawie. (śmiech) Ktoś mi mówił, że Bogdan Rymanowski zna się na piłce. To prawda i napisał nawet o niej książkę. Zmieńmy dyscyplinę. Grasz w tenisa? - Gram to za dużo powiedziane, bardziej pykam. Mam koleżankę, która chce mnie trochę rozruszać. Po udarze lekarze zalecili, żebym coś się ruszał. Tenis to raczej intensywny sport. - Ja gram delikatnie. Koleżanka, która zabiera mnie na korty, gra dobrze, więc ona mi daje takie piłki, żebym mógł je odbić bez przeciążania się. Jako małolat sporo grałem. Zaczynałem w czasach Fibaka, wtedy grało się na betonie, nie było kortów. W całej Częstochowie były tylko dwa korty zawodowe. Raz nawet zdobyłem mistrzostwo szkoły. - Moje liceum IV LO to była szkoła sportowa, więc dzieciaki miały predyspozycje, ale tenisistów było mało. Nie mówię tego, żeby się chwalić, ale w wieku 16 czy 17 lat w szkole i na podwórku byłem jednym z lepszych. Potem w Warszawie grywałem bardziej regularnie, ale jak zespół zaczął już grubo jechać z karierą, to było trudniej. Na sport jednak trzeba mieć czas, zaplanować i rozłożyć sobie zajęcia na cały tydzień. Był nawet taki moment, że grałem w squasha, ale to tylko przez chwilę. Później ze sportów mocno angażujących fizycznie zostały mi tylko narty. Natomiast kibicuję i oglądam tenis. Teraz, to wiadomo, kibicuję Idze, jak cała Polska, ale w czasach mojej młodości Fibakowi. On był królem, rozpropagował tenis w Polsce. Po wylewie lekarze nie zalecali ci np. roweru? To bardziej łagodna forma ruchu. - Na rowerze jeżdżę sobie czasem tutaj po Włochach. Najbardziej zalecali mi nordic walking, dużo spacerów, więc chodzę sobie. Tutaj są świetne miejscówki, jeden park, drugi. Mam też rower stacjonarny, ale na nim więcej jeździłem jakoś w 2021 roku, kiedy poprawiałem wydolność przed powrotem na scenę. Wylew miałem w 2019 i wiesz, ja nie wiedziałem czy w ogóle wrócę do muzyki. Najpierw zacząłem grać akustycznie, na siedząco, żeby się do tego jakoś przygotować. A potem już poszedłem na pełnej petardzie. Jak T. Love wrócił, to musiałem się do tego przygotować fizycznie i pomógł mi w tym właśnie rower stacjonarny. Muszę do niego wrócić, bo on stoi nieużywany, ale niestety teraz, jak się zaczął pełny powrót na scenę, to mnie mocno absorbuje czasowo. Ludzie myślą, że ja tylko śpiewam, a tak nie jest. Jestem też kierownikiem T. Love, prezesem zespołu. Oczywiście mam management, ludzi, którzy mnie wspierają, mają przypisane zadania, wykonują obowiązki, ale tak naprawdę wiele muszę ogarnąć sam. Co na przykład? - Chodzi o decyzje strategiczne typu komu dać wywiad, gdzie się pokazać, gdzie lepiej się nie pojawiać, czy zagrać większe koncerty, jak Męskie Granie czy Pol’and’Rock. Poza tym media społecznościowe. Niedawno zmieniliśmy osobę, która je prowadziła. Nie byliśmy zadowoleni z dziewczyny, która to robiła wcześniej, a nowy chłopak teraz fajnie pracuje. Do tego dochodzą dodatki wizualne na koncercie, które muszą być zgrane z oświetleniem. Ogólnie mam ludzi, którzy pomagają prowadzić zespół, ale jak trwoga, to do Boga. Ile T.Love zatrudnia osób? - Jest sześciu muzyków, dwójka technicznych, kierowca, chłopak od świateł, chłopak, który robi nagłośnienie od frontu, kolejna osoba, która nadzoruje odsłuchy, czyli to, co my słyszymy na scenie. W zależności od koncertu to jest ekipa 12, 13 osób. Jak jedziemy gdzieś za granicę, szczególnie do Ameryki, to skład osobowy oczywiście trzeba zmniejszyć . Ludzie często myślą, że zespół to tylko muzycy na scenie. Na to, żeby zespół mógł normalnie funkcjonować, pracuje sporo osób. Wszyscy pracują tylko dla T.Love? - Główny akustyk jeździ czasami z Golec uOrkiestra, ale priorytetem jest T.Love. Tak więc jestem prezesem firmy i czasem ciężko znaleźć czas na dodatkowe zajęcia, typu sport. Szczególnie teraz, kiedy zespół wrócił na dobre i zwiększyło się zainteresowanie medialne. Może to nie żadna konkretna robota, ale teraz udzielam ci wywiadu, przed tobą był facet, który podpisywał 20 książek na jakąś aukcję, wczoraj dziewczyna z inną sprawą. A pomiędzy tym wszystkim trzeba zrobić zakupy, zjeść obiad, wyjść z psem, obejrzeć mecz Euro (śmiech). Jak w latach 2017-2022 miałem pięcioletnią przerwę w zespole, to regularnie uprawiałem nordic walking i to mi bardzo dobrze robiło. Teraz to zmuszam się, żeby przynajmniej raz lub dwa razy w tygodniu się poruszać. Nie będę więc walił jakiejś ściemy, że jestem nie wiadomo jakim wyczynowcem. Zimą na narty pojadę, w tenisa od czasu do czasu pyknę plus te spacery, ale przydałoby się to robić znacznie częściej. Co, oprócz koncertów, dzieje się obecnie w obozie T.Love? - Zaczynamy prace nad nową płytą. Będzie się nazywała "Orajt" i jest szykowana na jesień 2025 roku. Niedługo minie 5 lat od dnia, w którym miałeś wylew. 15 lipca 2019 roku podczas pobytu w Londynie miałeś udar krwotoczny, który jest naprawdę poważną sprawą. Statystyki mówią, że po przejściu tego rodzaju udaru, bo jest jeszcze udar niedokrwienny, połowa pacjentów umiera w ciągu 2 dni, a 30 procent do 50 procent w ciągu miesiąca od udaru. - Tak jest? Tak wynika z raportu Instytutu Ochrony Zdrowia pt. "Udary mózgu - rosnący problem w starzejącym się społeczeństwie". Co więcej, zaledwie 20 procent osób po przebytym krwotoku śródmózgowym jest w stanie samodzielnie funkcjonować po 6 miesiącach od zdarzenia. Ty przeżyłeś. Mówisz, chodzisz, śpiewasz. Czy ty po czymś tak mocnym, jak krwotoczny udar mózgu, coś sobie obiecałeś i czy się tego trzymasz? - Obiecałem sobie, że będę zdrowo żył i staram się to spełniać, ale wiesz, czasami jakieś piwko pęknie. Masz zakaz picia alkoholu? - W szpitalu w Anglii lekarze powiedzieli mi, że od teraz nic, absolutnie nic. Pamiętam pielęgniarza, on był z Filipin, jak kategorycznie mi zabraniał. Gdy go zapytałem, że może chociaż jedno małe piwko, to on na to: "No, no! Not at all." (śmiech). Z kolei w Polsce lekarze mówili, że jedno piwko czy kieliszek wina jest ok. Nawet przy lekach, których biorę. Dużo ich bierzesz? - Cała furmankę. Wiesz, ja mam jeszcze padaczkę poudarową. Masz ataki? Mam ataki, mam aurę migrenową. Po udarze nabyłem pokory, bo w szpitalach, czy w Londynie, czy zaraz po powrocie w Warszawie, widziałem mnóstwo cierpienia. Wcześniej chodziłem do szpitali odwiedzać znajomych, ale to były dolegliwości typu wyrostek robaczkowy. Ja wylądowałem tam z poważną przypadłością. Dlatego najszczęśliwszym człowiekiem byłem wtedy, jak z tego szpitala wyszedłem. Byłem szczęśliwy, że wróciłem do domu, że mogę pójść do sklepu, pogadać z kobietą ze spożywczaka, kupić sobie gazetę. Teraz biorę leki, ciśnienie mam wzorowe i tego chcę się trzymać.