Krzysztof Bienkiewicz, Interia: Powiedział pan kiedyś, że żył piłka nożną od kiedy się pan urodził. A urodził się pan na Podkarpaciu, w Wielopolu Skrzyńskim, powiat ropczycko-sędziszowski. Ja również pochodzę z Podkarpacia, nomen omen, ale chciałem zapytać.. Marcin Daniec: No to jesteśmy krajanami. Tak, z tym że ja pochodzę z miejscowości położonej bardziej na wschodzie. Rozmawia pan z gościem, który miał dwie najukochańsze ciocie, jedną w Lesku, drugą w Ustrzykach, więc nie może pan ze mną operować takimi określeniami jak "bardziej na wschodzie". To powiedzmy, że za młodych lat operowałem głównie na terenach od Rzeszowa do granicy z Ukrainą. Kiedy ja byłem chłopcem, to Dębica była na końcu świata. A cała ściana wschodnia przez lata była tak zwaną "Polską B". Musimy wytężyć wszystkie siły i tłumaczyć, że już nie ma Polski A, B czy C. Występując na scenie nigdy nie dzieliłem i nie dzielę widowni na jakiekolwiek kategorie. Kuba Wojewódzki chciał mi raz w wywiadzie założyć “podwójnego Nelsona" pytając: "Co ci mówi nazwa Zbylitowska Góra?". Ja mu na to: "Chłopie! W Zbylitowskiej Górze na moim recitalu było 8 tysięcy ludzi, cały stadion!". Widzowie wyłapywali najbardziej nawet poskrywane pointy! Proszę na łamach Interii pozdrowić wszystkich ludzi ze Zbylitowskiej Góry i okolic Tarnowa. Dobrze, przekażę, a wracając do piłki.. Przecież to są moje młodzieńcze lata! A mecze w LKS Wielopolanka? No właśnie o to chciałem zapytać, ponieważ.. Pan sobie wyobraża, że chłopaki z Wielopola, pomimo, że grali w A klasie, byli tak ambitni, że gdy zepsuł się autokar klubowy, jeździli autobusem liniowym. Z taką ogromną siatką, w której się mieściło kilka piłek. Do tego dochodziły ogromne torby na stroje. A ponieważ byłem najmłodszy, to z moim kolegą, Andrzejem, musieliśmy to wszystko nosić! Nigdy nie zapomnę, że na jeden mecz drużyna jechała “Wołgą", a my z Andrzejem jechaliśmy w bagażniku! Był pan nie tylko najmłodszy, ale też dobry. W 78 spotkaniach w LKS Wielopolanka strzelił pan 94 gole. Chcieli pana wziąć do juniorów Wisłoki Dębica i Stali Rzeszów. Stal Mielec w tamtym czasie była jedną z czołowych drużyn, wygrała mistrzostwo Polski, grała w europejskich pucharach z Realem Madryt. I pytanie, które próbuję od kilku minut zadać brzmi: dlaczego w kontekście tylu piłkarskich koneksji z Podkarpaciem kibicuje pan jednak Wiśle Kraków? Na początku jeździłem na mecze Stali Rzeszów. Bywaliśmy także na meczach Stali Mielec z Hamburgiem czy właśnie Realem Madryt. Na tych spotkaniach były tłumy ludzi, stadion nie był na to gotowy. Kibice przychodzili z własnym taboretami, krzesełkami, które się bierze na ryby. Pamiętam, że na meczu z Realem flagą LKS Wielopolanka zasłoniliśmy napis reklamowy firmy Melex i spiker upominał nas przez mikrofon. Nie wiedziałem, czy będę artystą, czy sportowcem, ale dostałem się na AWF w Krakowie. Chodziłem i na Hutnika i na Cracovię, ale przez koneksje z chłopakami, z którymi studiowałem, takimi jak Kmiecik, Nawałka czy Szymanowski, zostałem, jak to się mówi: "Wiślokiem". Moim największym marzeniem jest mecz Wisły z Cracovią w finale Ligi Mistrzów! Chciałbym, żeby na ten mecz pojechał cały Kraków i żeby przy tej okazji wszyscy wypili tylko po jednym piwie. Widzi pan, już się pan bezczelnie zaśmiał. Jednak proszę przymknąć oczy i pomarzyć... Mecz byłby na Wembley, świetna atmosfera, wracamy do Krakowa i słyszymy Anglików, którzy szepczą: "Fajni ci Polacy". Piękne? Bardzo piękne. Ja się zaś zaśmiałem dlatego, że mój brat jest wielkim kibicem Wisły, znam pewne sprawy od środka i wydaje mi się, że zrealizowanie przynajmniej niektórych elementów tego marzenia, może być trochę trudne. No to proszę obiecać, że będzie pan powoli nad tym pracował i przynajmniej zacznie od brata. Dobrze. A skoro jesteśmy przy Wiśle to proszę powiedzieć jak się pan czuł po finale tegorocznego pucharu Polski, w którym Wisła zdobyła wyrównującą bramkę w doliczonym czasie gry, a w dogrywce dołożyła drugą i zdobyła puchar. Czy takie spotkania pulsują wewnątrz jeszcze kilka dni po ich zakończeniu? Ależ panie redaktorze! No naprawdę! Bo udam, że wyczerpała mi się bateria. Przecież ja obudzony w środku nocy mogę powiedzieć panu kto pierwszy strzelił bramkę w meczu z Argentyną na mistrzostwach świata w 1974 roku. A potem kto drugą, kto trzecią. A te słynne mecze Wisły z Saragossą, gdzie przegrali 4-1 na wyjeździe, a w Krakowie wygrali takim samym wynikiem i przeszli po karnych? Pamiętam, kto strzelał kolejne gole w meczu z najlepszym Widzewem, kiedy spóźnialscy myśleli, że zepsuł się zegar, który w 12 minucie wyświetlał wynik 3:0 dla Wisły! Skończyło się 6:3 dla nas. Ja tym żyję, niezmiennie. Żona, która skończyła studia na Akademii Bydgoskiej, ciągle mi powtarza, że nie powinno się tak często sięgać wstecz, bo wtedy życie nam ucieka. Rozsądek rozsądkiem, a kibicowanie kibicowaniem. No i te powtarzające się rozmowy z kolegami. Gdyby nie ta woda na boisku w Niemczech w ’74 to Polska byłaby mistrzem świata! Gdyby Webb [sedzia Howard Webb - red.] nie chciał się podlizać Austrii na Euro 2008, to Polska wyszłaby z grupy i tak dalej. Podejrzewam, że my, kibice, zawsze będziemy żyli tymi meczami, a potem na osłodę paplamy sobie jakby to mogło być. Chcę panu zdradzić, że mój sąsiad już wszystko wie, jak będzie na tegorocznych mistrzostwach Europy. Powiedział mi: "Panie Marcinku, sprawa jest prosta. Trzaśnie się "Niderlandów", lunie Austrię, palnie Francję, sieknie Belgów, a w finale z Niemcami to różnie może być". Ok, to teraz chciałem zapytać.. Ale przepraszam! Pragnę zauważyć, że, gdy zacytowałem jednego z największych optymistów świata, mojego sąsiada, to w ogóle się pan nie zaśmiał! To z szacunku do sąsiada, którego nie znam i doceniam jego pozytywne myślenie, choć jednocześnie zastanawiam się na ile sąsiad śledzi piłkę. Sąsiad wie wszystko! To ja chciałbym się teraz dowiedzieć jak bardzo pasja kibicowania ma wpływ na pana życie czy pracę. Zdarzają się panu występy w dniu meczu czy jednak jest to niemożliwe, gdyż te dni już od miesięcy są zaznaczone w kalendarzu na czerwono? Teraz uderza pan w moją najczulszą strunę! Moja menadżerka jest kobietą i czasem pyta mnie dlaczego nie mogę występować danego dnia. Ponieważ Polska będzie grała wtedy z Holandią! Ot, dlaczego! Jeśli mogę, to kategorycznie wolałbym nie występować w dniu meczu, ale jeśli już muszę, to na pewno przed albo po spotkaniu. Oczywiście, wtedy trzeba się przygotować, jakiś telewizor awaryjnie w garderobie zorganizować. Kibicowanie to słodka, sympatyczna obsesja. Pan nie tylko kibicuje, ale jest również aktywnym sportowcem. Zgadza się! Przed rozmową z panem skończyłem grać z kolegą Ramônem w tenisa. Był bardzo równy mecz, przewaga, równowaga, przewaga, równowaga. Nieskromnie mówiąc, zabraniam panu używania określenia: "amatorski tenis". Dwa sety graliśmy godzinę i 50 minut! Wyobraża pan sobie?! Dziś wróciłem do domu dumny, ponieważ tydzień temu prowadziłem 5:3, ale przegrałem. Dzisiaj była surowa lekcja. Wygrałem 6-2, 6-1! W tenisa gram trzy razy w tygodniu. Z żoną bardzo dużo spacerujemy. Kiedy jesteśmy na wczasach, bardzo dużo pływamy. Pływanie w pana przypadku ma nie tylko aspekt rekreacyjny, ale również życiowy. Dosłownie. Okazuje się, że rasowy dziennikarz wie prawie tyle, co...spowiednik. Jest mi bardzo miło, że gdzieś pan wyszukał informacje o moich akcjach ratowniczych. Specjalnie nie latam z tym po redakcjach. Chcę panu powiedzieć, że nie ma takiego honorarium, nie ma takiego zwycięstwa, które rekompensowałoby satysfakcję, że ratuje się komuś życie. A ja uratowałem od utonięcia osiem osób. W tym gronie była pana mama. Byłem dwudziestoletnim chłopakiem. Moja mamusia tonęła w Wisłoku. Bardzo dobrze pływała, ale był duży prąd. Kolega krzyknął: "Twoja mama, chyba się topi!" Skoczyłem natychmiast, przez krzaki, ale na nogi. Podpłynąłem szybko i doholowałem ją do brzegu. Proszę przekazać wszystkim chłopakom, że gdy chcą zaszpanować przy dziewczynach, najpierw muszą sprawdzić teren, w którym skacze się na główkę. Uratował pan też swoją żonę. Moją żonę, wtedy narzeczoną, uratowałem w Międzyzdrojach. Cała akcja rozegrała się ok. 200 metrów od brzegu. Żona pływa świetnie, ale czekając na nią w łódce kolegi czułem, że coś jest nie tak. Wtedy był taki prąd, który znosił ją w przeciwną stronę. Skoczyłem i bardzo szybko do niej dopłynąłem. Była bardzo mocno zmęczona walką z falami. Wtedy po raz pierwszy w życiu dostałem brawa poza sceną. Niektórzy ludzie pamiętali o tych zdarzeniach przez lata. Kilka lat temu, po występie w Pogorzelicy, podszedł do mnie chłopak i powiedział: "Kiedy byłem mały, pan uratował życie mojemu ojcu". A w Chicago, po występie w Copernicus Center, gdzie było prawie dwa tysiące ludzi, podeszło do mnie dwóch mężczyzn i mówią: "Pan kiedyś uratował życie moje i mojego brata". Błyskawicznie wymieniłem ich imiona. A nie widzieliśmy się chyba 30 lat! Jest pan zodiakalną Wagą i jak pan sam o sobie mówi, w pana charakterze na jednej szali jest radość, na drugiej refleksja i o ten drugi aspekt chciałem teraz zahaczyć. Jimmy Connors, wielki tenisista, zwycięzca ośmiu turniejów wielkoszlemowych, zdobywca Pucharu Davisa, powiedział kiedyś, że doświadczenie jest wielką zaletą, ale problem w tym, że kiedy zdobędziemy doświadczenie, to często jesteśmy za starzy, żeby cokolwiek z nim zrobić. Pan zaś nagrodę za debiut w Opolu, otrzymał w wieku 36 lat. Czy miał pan kiedykolwiek moment, w którym pomyślał: "Szkoda, że to stało się tak późno"? Nie i już wyjaśniam panu dlaczego. Kilkanaście lat przed tym magicznym Opolem, gdzie dostałem nagrodę za debiut i miałem pięć bisów, występowałem w widowisku, które się nazywało "Krak-story". Nieznany wtedy nikomu Dańczyk znalazł się na scenie obok Gajosa, Rewińskiego, Smolenia, zespołu Vox, Zauchy i Wodeckiego. Prowadziła te wieczory, Krystyna Loska. Miałem brawa nie gorsze, niż moi idole. Wie pan czym się uspokajam? Nie wiem, jakbym się zachowywał, gdybym występował z takimi King Kongami w wieku 20 lat. Nie daj Boże mógłbym zwariować! Czyli dojrzałość daje spokój? Dojrzały facet, po latach ciężkiej harówy, nie ma czasu na "odkręcanie kurków" z wodą sodową. Dojrzały facet wie, co chce robić. Jeśli ktoś to docenia, to wtedy otrzymuje potwierdzenie i to jest dodatkowy "wiatr w żagle". W dojrzałym wieku wiedział pan jeszcze jedną rzecz, ale najpierw zadam pytanie liczbowe. Ile pan palił dziennie papierosów? Przyznam się panu bez bicia i proszę to napisać maciupeńką czcioneczką, że paliłem 40 papierosów dziennie. Dwie paki! Jak głupi! I rzucił pan z dnia na dzień? Tak!! Dziś, kiedy widzę moje zdjęcia z przeszłości, wkurza mnie to, że na tak wielu fotografiach jestem z papierosem. Mam dwa elementy, które pojawiają się kiedy oglądam stare zdjęcia. Pierwszym jest to, że moja córka mówi "tatuś w peruce", bo wtedy miałem jeszcze włosy, no i te papierochy! Nie umiałem sobie wyobrazić dnia bez palenia. No bo jak, skoro pije się piwko, no to trzeba zapalić, ale że dopiero skończyłem? Nie szkodzi, odpalę kolejnego. Po występie... papierosek. To, że przesadzam, dotarło do mnie podczas pierwszego występu w Stanach, kiedy na czternaście dni zabrałem ze sobą czternaście paczuszek i nagle okazało się, że nawet dwa kartony to za mało. Wtedy pierwszy raz walnąłem się w głowę. W codzienności nie odczuwałem żadnych negatywnych skutków palenia, ale w Stanach zobaczyłem tę genialną modę na niepalenie. Teraz to przychodzi również do nas. Dzięki Bogu! Spotkania klasowe kolegów z liceum wyglądają teraz tak, że wszyscy siedzą w restauracji, a kilka "niedobitków" siedzi na schodach wejściowych do lokalu i tam pali, bo już nikt nie pozwala im palić w środku. Ja teraz nie pozwalam zapalić nawet mojej najukochańszej na świecie teściowej i fantastycznemu teściowi. Palą na zewnątrz i muszą być zamknięte drzwi oraz okno, żeby, nie daj Boże, nie wpadł do domu choćby jeden obłoczek. Takiego mam teraz świra. Co się dokładnie wydarzyło się w Stanach? Dostałem tam olśnienia. Kiedy byłem na przyjęciu zorganizowanym na moją cześć, po występie w Buffalo, zapytałem pani menadżer, czy mogę zapalić w domu. Była przerażona, bo musiała mi odmówić. Wyszedłem więc do ogrodu. Stałem tam i paliłem sam. Nie wiem, czy pan widział kiedykolwiek popielniczkę w kształcie jabłka na zaostrzonym szpilorze. Na końcu tego jabłka był dzyndzel i gdy źle się zgasiło papierosa, mogło gaszącemu odciąć dwa palce, wskazujący i środkowy. Kiedy zgasiłem w tym jabłku papierosa, wróciłem do środka i powiedziałem żonie: "Dominia, nie palę". Ona się uśmiechnęła, bo przecież wiedziała, że w Krakowie mam przygotowane dwa "wagony", a one czekały na te magiczne momenty, kiedy foliusię odwija się z paczuszki.. A w środku ukazuje się pozłotko.. Widzę, że pan też to przeszedł i do tego palił dobre papierosy, bo w Marlboro było sreberko. W każdym razie wtedy w Stanach powiedziałem sobie "nie palę!". Od tego momentu minęło już 19 lat. Proszę przekazać wszystkim, którzy się wahają, że trzeba to zrobić z dnia na dzień. Tylko małą czcionką proszę napisać, że chodzi się po ścianach ... kilka dni. A potem, duma z rzucenia palenia jest ogromna. Co więcej, jeden z większych "kominów", których pan poznał w swoim życiu, po rzuceniu papierosów dawał wykłady o zaletach niepalenia. Wykłady? Profesor Piotr Tutka, jeden z największych w Europie bojowników niepalenia, usłyszał w telewizji moje słowa, które mówiłem przy okazji dnia bez papierosa. Zdobył mój numer i poprosił mnie o udzielenie wykładu na Politechnice Rzeszowskiej na temat tego, jak rzucić palenie. Na te moje opowieści natrafił również profesor Torbicki. Chciał, żebym ten wykład dał również podczas gali dla dziesięciu tysięcy kardiologów i kardiochirurgów całego świata, która odbyła się we wrocławskiej Hali Stulecia. Czyli widzi pan, że warto nie palić? Panie Marcinie, ostatnie pytanie, wciąż po linii refleksyjnej. Ludzie poszukują w życiu szczęścia. Jest to oczywiste i normalne, ale ja mam taką ogólną obserwację na temat świata i ludzi, że wszystkim nam żyłoby się lepiej, gdyby każdy z nas miał taki element charakteru, jaki posiada pan. A jest nim entuzjazm. Czuć od pana entuzjazm nie tylko, kiedy mówi pan o sporcie, ale kiedy opowiada pan o wszystkim, o czym dziś rozmawiamy. Czy pan zawsze taki był? Jestem dumny, że pan "wyłowił", iż nie udaję! Myślę, że to są geny optymizmu. Moja śp. mamunia była niewiarygodną osobą. Nikt sobie nie wyobrażał wieczorów bez Haneczki. Miała niebywałą zdolność narracji. Gdy opowiadała, wszyscy jej słuchali. Była też moją największą fanką. Myślę, że po niej mam zdolność do rozładowywania napięć. Już w dzieciństwie miałem łatwość opowiadania i parodiowania. Zmiękczałem nauczycieli przed klasówkami, parodiując ich. Oczywiście trzeba było wyczuć który z nich ma poczucie humoru, bo jeśli źle by się trafiło, to mogłoby się obrócić przeciw klasie. Tego nie da się nauczyć. Nie ma szkół, które uczyłyby poczucia humoru. Humor pomaga w życiu? Tak, ale trzeba pamiętać o tym, że poczucie humoru określa byt. Na Zachodzie dużo łatwiej ludziom śmiać się, chodzić na imprezy, koncerty, kabarety. Stać ich na drogie bilety. Super, że w Polsce młodzież również tego doświadcza, bo w klubach czy w halach i stadionach, są tak wspaniałe frekwencje. Każdy polityk musi pamiętać, żeby dbać o to, ab żyło nam się ciągle lepiej. Rozmawiam o tym z widzami podczas moich występów. A poczucie humoru jest potrzebne, ponieważ to lekko "przymrużone oko" pozwala przystawić ludziom zwierciadełko. Na zasadzie "zobacz, taki jesteś". Ludzie odnajdują w moich postaciach sąsiada, polityka, policjanta, nauczyciela, księdza. Każdy uwielbia śmiać się, ale głównie z innych.