Partner merytoryczny: Eleven Sports

Niezwykła droga mistrzyni judo. Ambasadorka sportu osób niepełnosprawnych

Gdańska judoczka Adriana Dadci-Smoliniec była mistrzynią Europy, brała również udział w igrzyskach olimpijskich. Po zakończeniu kariery założyła klub "Ada Judo Fun", w którym trenuje dziś setka dzieci, młodzieży z niepełnosprawnościami kolekcjonujących medale mistrzostw świata, Europy i Polski. Ale jest coś więcej, wokół klubu stworzono niezwykłą społeczność niczym w głośnym serialu "Matki Pingwinów". Działalność sportsmenki została zauważona i doceniona, dziś Ada zasiada w zarządzie Polskiego Związku Judo. Niedawno wydała autobiograficzną książkę "Niepamięć".

Adriana Dadci-Smolniec w czasie swojej kariery zawodniczej
Adriana Dadci-Smolniec w czasie swojej kariery zawodniczej/Rafal Bala/Newspix

Maciej Słomiński, Interia: Jak taka super-aktywna osoba jak Ty spędza święta? Jak typowa Matka - Polka w garach, pilnując żeby wszyscy zjedli do końca?

Adriana Dadci-Smoliniec, mistrzyni Europy w judo w roku 2002, założycielka klubu "Ada Judo Fun": - Nie Matka - Polka, a Matka w Portkach - taki tytuł nosi mój blog. Staram się nie wariować w ten święty czas, nie sprawdzam liczby potraw, chcę skupić się na rodzinnej wspólnocie i wspólnych rzeczach, które możemy zrobić podczas bycia razem.

Polskę podbił ostatnio serial "Matki Pingwinów" o szkolnej klasie niepełnosprawnych dzieci i społeczności stworzonej przez ich rodziców. Oglądałaś?

- Nie tyle oglądałam, co wręcz go pochłonęłam. Momentami byłam zdziwiona jak bardzo realistyczny jest ten obraz, jak bardzo oddaje trudności, z którymi muszą się zmagać rodziny niepełnosprawnych. Znam to dobrze z własnego życia i codzienności naszego klubu "Ada Judo Fun".

Jedna z głównych bohaterek, grana przez Magdalenę Różdżkę w chwili zwątpienia mówi, że "świat niepełnosprawnych jest straszny".

- Bohaterka musiała mieć słabszy moment, bo to nie jest prawda, chociaż oczywiście każdy ma swoją. Codzienna walka z niepełnosprawnością może przytłaczać, dochodzą do tego trudne sytuacje bytowe, bo ktoś może sam wychowuje dziecko i ma ograniczone możliwości. Ktoś inny może musi zrezygnować z pracy i rezygnuje z siebie. W pewnym momencie wpadamy w taki ciemny obszar, jest dużo wymagań, zakazów. Jednak byłabym daleka od ocen. Zdarzają się takie trudniejsze dni i sytuacje. Mamy prawo być zmęczeni i źli. Kluczowe wtedy jest wsparcie bliskich.

Czy klub "Ada Judo Fun" założyłaś dla swoich niepełnosprawnych dzieci?

- Dekadę temu, w Trójmieście nie było niczego takiego, inspirację miałam w domu. Założenie klubu było bardzo naturalne i zwyczajne. Czasami takie historie zaczynają się bardzo niewinnie, dziś w klubie ćwiczy około setka dzieci z niepełnosprawnościami, prowadzimy też zajęcia dla dzieci, młodzieży i dorosłych pełnosprawnych  Całość stworzyła niezwykłą społeczność, która jest bardzo potrzebna młodzieży z niepełnosprawnością, która trenuje. Świat sportu to wyjazdy na zawody krajowe czy międzynarodowe, na obozy. Relacje, przyjaźń i sport, dużo fajnych emocji. Z drugiej strony są rodzice, którzy naturalnie wymieniają doświadczenia wychowawcze. Organizujemy warsztaty, spotkania, nie tylko stricte sportowe. To społeczność, która bardzo aktywnie odnalazła swoje miejsce na mapie. Rzeczywistość przerosła oczekiwania.

- Długą i krętą. Zaczynaliśmy od prowadzenia zajęć z małą grupą, gdzieś na korytarzu w szkole. Później były próby przystosowania sali gimnastycznej do potrzeb i komfortu dla osób z niepełnosprawnościami  i ciągła wędrówka. Przyszła pandemia. Na jej czas zawiesiliśmy opłaty, zajęcia przenieśliśmy do sieci. Wędrowaliśmy z tym judo, brakowało nam stałego, bezpiecznego miejsca. Dziś to już przeszłość, nasz klub znalazł swe miejsce na ziemi w Gdańsku - Wrzeszczu przy ul. Racławickiej 17. Można potrenować i wpaść po prostu na kawę, by spotkać osoby, które się mierzą z różnymi podobnymi wyzwaniami.

Trudno to stopniować, ale kto wie czy większą wartością niż medale mistrzostw świata, Europy i Polski, których macie pełne worki jest wyciągnięcie rodzin z domów, żeby nie zamartwiały się beznadzieją swej sytuacji. 

- Może jestem nawiedzona, może jest to zbyt misyjne, ale taką drogę sobie wybrałam. Sport osób z niepełnosprawnościami to więcej korzyści niż kosztów. Widzę jak zmieniają się rodziny zawodników, jak zmienia się świadomość i postrzeganie własnego dziecka. Sama jestem mamą dzieci z niepełnosprawnością i musiałam się nauczyć jak z tym żyć, jak to zaakceptować. Często rodzice wpadają do mnie w trakcie procesu akceptowania swych dzieci. Pojawia się sport dający medale, przyjaźnie, dzieci zaczynają wychodzić do ludzi, pojawia się duma. Zaczyna się inne życie, przy okazji sportu. Wcześniej często nie spotykali się ludźmi, każdy miał swoje powody.    

Każdy ma swój Everest gdzie indziej i każdy co innego postrzega jako sukces, ale musiałaś czuć dumę gdy we wrześniu organizowałaś Puchar Europy, który odbył się w ERGO ARENIE.

- Startując w tak doskonałej przestrzeni podkreślaliśmy godność uczestników tej imprezy. Tym sposobem wprowadziliśmy ich na sportowe salony, każdy mógł zobaczyć, że sport osób z niepełnosprawnością niczym się nie różni od sportu pełnosprawnych. Mam nadzieję, że to nie była pierwsza i ostatnia impreza w tej lokalizacji, a rywalizacja dla osób z niepełnosprawnościami w tym miejscu będzie standardem.

Adriana Dadci-Smoliniec wydała książkę pt. "Niepamięć"/

Od niedawna zasiadasz w zarządzie Polskiego Związku Judo. Twoja działalność została wreszcie zauważona.

-  Wraz z  zespołem działającym od 3 lat przy Polskim Związku Judo, uregulowaliśmy cały system rywalizacji osób z niepełnosprawnością intelektualną, przepisy, regulamin sportowy itd. Czas, by ten obszar w zarządzie miał ważne miejsce i żeby był dobrze reprezentowany. Ja się nie zgłaszałam do zarządu, wybrany prezes też mnie nie zaproponował. Do zarządu zgłosiła mnie Aneta Szczepańska, wicemistrzyni olimpijska, za co bardzo jej dziękuję. Jest dla mnie było ważne, że miałam drugi wynik jeśli chodzi o ilość oddanych osób na moją kandydaturę. Czuję poparcie środowiska. Mam ogromną wdzięczność i jestem dumna, że nasze działania zostały docenione. Nie spoczywam na laurach, biorę to jako taką dobrą monetę i szansę na dalsze budowanie struktur, w których działam.

Aneta Szczepańska została wicemistrzynią olimpijską w Atlancie, ty miałaś osiem lat później sięgnąć po złoto, byłaś bitą faworytką igrzysk w Atenach w 2004 r. Nie udało się.

- Na mistrzostwach Europy, trzy miesiące przed igrzyskami doznałam kontuzji kolana. Przed nią wygrywałam wszystkie turnieje, byłam w gazie. Przed mistrzostwami Europy poczułam spadek mocy, pojawił się lęk, nie chciałam startować, czułam że coś się stanie.

Kobieca intuicja?

- Na pewno duży stres. Może coś trzeba było zmienić? Nie czułam zwykłej radości ze startu, to nie byłam ja. Wyszłam na matę, skończyło się kontuzją. Szybka rehabilitacja. Może zbyt szybka? Z przegranej walki na igrzyskach mam stop-klatkę, moja rywalka mną rzuca, ja stoję jakby obok, przyglądając się temu. Wiele o tym później myślałam - najlepiej jak zawodnik jedzie na igrzyska dwa razy. Raz, żeby poczuć unikalną atmosferę, a drugi żeby powalczyć o medal. Po igrzyskach w Atenach rozsypałam się, potem dowiedziałam się od trenera klubowego, że co ja właściwie potrafię oprócz judo. Podziałało jak płachta na byka. Postanowiłam udowodnić, że sobie poradzę. Wciąż udowadniam.

Mistrzyni judo, Adriana Dadci-Smoliniec wydała książkę pt. "Niepamięć"

Nigdy nie pojechałaś na drugie igrzyska.

- Po Atenach z dziesięć lat nie mogłam na judo patrzeć. Zmotywowały mnie dzieci. W 25 tygodniu ciąży urodziłam bliźniaki-wcześniaki i to były te drugie igrzyska. Tym razem moje prywatne. Walka nie o to, czy dzieci zjedzą, a o ich życie. Dzięki temu, że uprawiałam sport jakoś to udźwignęliśmy. Mój mąż też jest judoką, wtedy i teraz jest dla mnie ogromnym wsparciem. Dla naszego młodego małżeństwa to była ogromna próba. Nie zawsze było kolorowo. Najpierw pięć miesięcy bliźniaki były w szpitalu. Potem rehabilitacja. Ćwiczenia cztery razy dziennie, raz z jednym dzieckiem, potem z drugim. Do czwartego roku życia, nie ja byłam ważna, miałam inny, najważniejszy cel. Ratować dzieci. Widziałam to w jasnych barwach, wiedziałam że będzie dobrze.

Gdy obserwowałem cię podczas Pucharu Europy w ERGO ARENIE byłaś w swoim żywiole, zwracałaś uwagę sędziom na ich decyzje, tam nie było odpuszczania i taryfy ulgowej. Pomyślałby kto, że niepełnosprawni powinni się cieszyć samym udziałem, a tu nic z tych rzeczy - walka o medale.

- Odpowiem trochę przewrotnie - być może społeczeństwo nie dojrzało do tego, by patrzeć na osoby z niepełnosprawnościami tak jak ja. Robimy sport, nie po to by wziąć udział, a po to by w pełni z niego czerpać, również wygrywając. Co odróżnia osoby pełnosprawne od niepełnosprawnych to jest to, że te drugie nie potrafią ukryć emocji. Akurat ja ogromnie cenię tą emocjonalność, to że oni są sobą, bez udawania. Oczekiwania są zawsze - w sporcie i w życiu. Wspieramy naszych zawodników, dopingujemy się nawzajem, a od sukcesów, których mamy mnóstwo jest tylko jedna wyższa wartość - to, że dzieciaki i ich rodzice mają radość z bycia w sporcie.

Zacząłem rozmowę od twej ogromnej aktywności, nie jestem lekarzem, żeby diagnozować ADHD, chociaż ta przypadłość ma podobną nazwę do twego imienia. Wydałaś ostatnio książkę pt. "Niepamięć". To część terapii?

- Decyzja spontaniczna jak to u mnie, dużym wyzwaniem był sam proces wydawniczy, książkę wydałam sama. Nie powiedziałabym że to część terapii. Terapia jest gdzieś obok, idzie swoim torem. Książka zamyka pewne etapy, to podsumowanie części mojego życia, czułam że muszę zabrać głos, podzielić się energią.

Na spotkaniu autorskim powiedziałaś, że jesteś osobą introwertyczną. Szczerze to znam bardziej zamknięte w sobie, takie zresztą rzadko piszą książki i udzielają się publicznie.

- Rzeczywiście funkcja swoistego ambasadora sportowców niepełnosprawnych wymaga ode mnie ciągłego wychodzenia ze strefy komfortu i budowania relacji. Tylko ja wiem, jakie są tego koszty energetyczne. Na szczęście wiem już jak zarządzać sobą, wiem kiedy organizm daje mi znak, żeby się wycofać i wrzucić na luz.

Waldemar Legień. Dwukrotny mistrz olimpijski w judo. WIDEO/INTERIA.TV/INTERIA.TV

Być może jestem postrzegana jako osoba, która osiągnęła pewien sukces, stworzyła społeczność. Nie mnie to oceniać, ja w tej książce piszę o drodze, o potknięciach które były moim udziałem tak jak każdego człowieka w jego drodze. Być może ktoś otworzy oczy, że niepełnosprawność nie musi zamykać drzwi. Niestety, wciąż jest tak, że żyjąc z osobą niepełnosprawną, gubimy siebie i zatracamy na rzecz osoby która jest pod naszą opiekę. Ja swoją drogą i książką pokazuję, że tak nie musi być.

Jaki jest odbiór twojej książki?

- Odezwało się sporo dziewczyn, z którymi rywalizowałam na macie lub które stanowią następne pokolenie judoczek. Wiele z nich jest poruszonych, wiele się identyfikuję z problematyką przeze mnie poruszoną. Dziś już na szczęście nie słyszy się o konieczności zbicia sześciu kilo w cztery dni przed zawodami, co nie znaczy że tego typu problemy zniknęły zupełnie. Słyszę, że ta książka zmusza do refleksji, do zawalczenia o siebie i wygania wręcz na terapię.

W książce sporo jest o depresji.

- Wciąż jest ze mną, być może ostatnio w mniejszym natężeniu, oswoiłam ją przez szereg świadomych działań. Nauczyłam się zwalniać, gdy ona daje znać o sobie.

Czego życzyć na święta tobie i klubowi?

- Nie będę odkrywcza - zdrowia. Jeśli zdrowie ma założycielka to i klub da radę. Chcemy się zatrzymać na chwilę w ten świąteczny czas, ocenić miniony czas, wyznaczyć kierunki na dalszy rozwój.

Angelika Szymańska/RYAN LIM/AFP
Aleksandra Kowalewska/Rafał Oleksiewicz/materiały prasowe
Alicja Szymańska/Victor Joly / Victor Joly / DPPI/AFP
INTERIA.PL

Zobacz także

Sportowym okiem