Urodził się 17 lipca 1935 roku w Cumaniu w powiecie łuckim. Po wojnie jako repatriant trafił do Gdańska. W młodości chciał zostać siatkarzem, zgłosił się z kolegą do miejscowego AZS, ale trener Jerzy Lelonkiewicz przekonał go do koszykówki. W 1954 r. jego drużyna zwyciężyła w rozgrywkach Centralnej Spartakiady. W tym samym roku Dregier zadebiutował na najwyższym szczeblu rozgrywek ligowych, już barwach Spójni. Krajową karierę kończył po 11 latach występów w trzecim gdańskim klubie - Wybrzeżu, z którym wywalczył srebrny (1970) i dwa brązowe medale (1964, 1968) mistrzostw Polski. Jeszcze większe sukcesy mierzący 180 cm koszykarz odnosił w reprezentacji kraju. Z drużyną prowadzoną przez trenera Witolda Zagórskiego trzykrotnie stawał na podium mistrzostw Europy (srebro 1963, brąz 1965 i 1967), zajął piąte miejsce w mistrzostwach świata (1967), dwukrotnie uczestniczył w igrzyskach olimpijskich (1960 - 7. miejsce, zespół prowadził Zygmunt Olesiewicz, 1964 - 6. lokata). Najbardziej pamiętne osiągnięcie to oczywiście mistrzostwa Europy we Wrocławiu w 1963 roku, gdzie biało-czerwoni wywalczyli jedyny w historii polskiej męskiej koszykówki srebrny medal. Z dziewięciu spotkań turnieju przegrali tylko dwukrotnie z reprezentacją Związku Radzieckiego, w półfinale wygrywając z wicemistrzem świata Jugosławią. "Jest najniższym zawodnikiem naszego zespołu, jednak dzięki doskonałej sprawności, skoczności i refleksowi świetnie radzi sobie w defensywie ze znacznie wyższymi zawodnikami" - tak przedstawiono go w oficjalnym programie mistrzostw. Dregier został uznany za najlepszego technicznie koszykarza turnieju. Zawodnik z numerem "15" wystąpił we wszystkich meczach Polaków, osiem rozpoczynał w pierwszej piątce. We Wrocławiu okazał się czwartym strzelcem zespołu ze średnią 8,3 pkt - za Mieczysławem Łopatką (16,1), Bogdanem Likszo (11,9) i Januszem Wichowskim (11,0). Liczby asyst w tamtym okresie nie podawano w pomeczowych sprawozdaniach. Zdobycze punktowe to tylko niewielka część jego wkładu w siłę drużyny, która potem przez kolejne lata wyróżniała się w Europie i na świecie. Trener Zagórski stawiał go w trójce najlepszych zawodników w historii polskiej koszykówki - obok środkowego Mieczysława Łopatki i skrzydłowego Janusza Wichowskiego. Słynny szkoleniowiec miał w nim dodatkowego asystenta na boisku. Dregier był przedłużeniem jego trenerskiej myśli, który często wyprzedzał jego reakcje, podpowiadał i egzekwował od kolegów właściwe zachowania na parkiecie. "Jako zawodnik robiłem wiele rzeczy. W trakcie gry zmieniałem system obrony: z indywidualnej na zonę i odwrotnie, by maksymalnie utrudnić grę rywalom. Zdarzało się, że trener nie wiedział nawet, ile razy ja to zrobiłem. Był taki moment, że dwóm naszym centrom zmieniłem przydzielonych do krycia zawodników. Jeden z nich, bardzo skoczny i dobry zawodnik, dawał się nabierać rywalowi. Wiec zamieniłem im role. Ten drugi środkowy był spokojny, wolniej reagujący i przeciwnik robiący te zwody nie mógł sobie z nim poradzić. Ich trener musiał zmienić taktykę. - Inna sytuacja: w meczu o Puchar Pięciu Narodów gramy już ponad dziesięć minut, a kosz rywali jest jak zaklęty. Postawili przecim nam strefę i nie możemy trafić. Co ktoś rzuci, odbija się od obręczy. W pewnym momencie podszedłem do Andrzeja Pstrokońskiego, który wcześniej kilka razy nie trafił i mówię kategorycznie: "Rzucaj, nie przestawaj!". Zmusiłem go do kolejnej próby. On wyprostował rękę i trafił. Kosz przestał być zaklęty i gra potoczyła się już normalnie" - przypomniał Dregier. W zespole miał posłuch i autorytet. Niejednokrotnie rozsądzał kwestie sporne, do jakich dochodziło między kadrowiczami, był też ich powiernikiem. "Pewnego razu przychodzi do mnie zawodnik i pyta: 'Zbyszek, dlaczego Witek Zagórski nie wpuszcza mnie w pierwszej piątce?' Mógłbym powiedzieć coś do trenera, ale wytłumaczyłem mu dlaczego i okazało się, że pomogło. Chłopak zaakceptował swoją rolę w drużynie. Autorytet? Może dlatego, że jak byłem w wojsku, to przez dwa lata w CWKS Bydgoszcz byłem i zawodnikiem, i trenerem, i kapitanem drużyny. Musiałem dbać o wszystko - patrzeć, co robią zawodnicy. Potem przekonałem się, że mogłem to przekazać kolegom w kadrze" - wyjaśnił. Kolega ze srebrnej wrocławskiej ekipy, skrzydłowy Stanisław Olejniczak podkreśla, że swoją pozycję w drużynie rozgrywający wywalczył sobie umiejętnościami i postawą na boisku. Wynikała też ona z koncepcji gry, jaką wprowadził selekcjoner. "Dawniej, jeszcze przed erą Zagórskiego, nie było zasady, że grę prowadzi jeden konkretny zawodnik. Nie - było dwóch obrońców, dwóch skrzydłowych, środkowy. Nie było prowadzącego, obrońcy grali równo. Natomiast Witek - myślę, że to były wzory amerykańskie - dał Dregierowi określone uprawnienia. Nastawił go, że ma tę grę prowadzić. Pilnować tego, żebyśmy grali to, czego nauczyliśmy się na treningach i ustalili na odprawie. Zdobywanie punktów należało do pozostałych czterech. Od czasu do czasu, z zupełnie wolnej pozycji, Zbyszek rzucał, ale trzymał się określonych miejsc na boisku, zawsze był przy wyprowadzaniu piłki. Wszystko przechodziło przez jego ręce. To była metoda Zagórskiego - playmaker ma pilnować wszystkiego" - zaznaczył 82-letni były koszykarz Lecha Poznań i Legii Warszawa. Mistrzostwa Europy 1963 to jeden z najwspanialszych momentów w karierze Dregiera. Na koniec roku został m.in. wybrany najlepszym sportowcem woj. gdańskiego. "Byłem wtedy jako rozgrywający naprawdę w dobrej formie. Żałuję tylko, że dwa lata wcześniej nie pojechałem na ME w Belgradzie, bo wtedy miałem chyba jeszcze lepszą formę niż we Wrocławiu. Pojechał zamiast mnie zawodnik Wisły Kraków. We władzach PZKosz było trzech "krakusów", więc wzięli jego, tłumacząc, że ja byłem na olimpiadzie w Rzymie, więc teraz on pojedzie na mistrzostwa Europy. Ani jeden, ani drugi z powołanych wtedy tym trybem nie byli nawet na żadnym treningu ani sparingu kadry. Trener Zagórski, który dopiero co przejął reprezentację, niewiele miał do powiedzenia. To było dla mnie bardzo przykre, bo byłem pewniakiem do wyjazdu, ale nie załamałem się" - przypomniał jedno z większych rozczarowań w karierze. W reprezentacji Dregier występował na czterech kontynentach, z wyjątkiem Australii. W 198 spotkaniach, co daje mu 10. miejsce w zestawieniu wszech czasów, zdobył 815 punktów (średnia 4,12). Na boiskach ligowych rozegrał 223 mecze, zdobywając 2852 pkt (śr. 12,8). W sezonie 1958/59 w barwach Spójni zdobywał średnio 20,3 pkt, plasując się w dziesiątce strzelców ligi. Dwa lata wcześniej był liderem drugoligowej Zawiszy, zdobywając 26 pkt na mecz. Właśnie z drugiej ligi został powołany do reprezentacji Polski, co zbyt często się nie zdarza. Nie pojechał jednak na zgrupowanie przed mistrzostwami Europy, gdyż jego przełożeni w jednostce uważali, że ważniejszy jest mecz wojskowych drużyn w Białymstoku. W czempionacie Starego Kontynentu zadebiutował dwa lata później, w 1959 roku. Po powrocie na najwyższy poziom rozgrywkowy w kraju, już w barwach Wybrzeża, w ośmiu kolejnych sezonach zdobywał średnio powyżej 10 punktów. Najskuteczniejszy był w połowie lat 60. - 17,3 pkt (1963/64) i 15,4 (1964/65). W sezonie 1967/68 w pierwszym plebiscycie miesięcznika "Sportowiec" na najlepszych koszykarzy rozgrywek znalazł się w czołowej piątce obok Wiesława Langiewicza, Mieczysława Łopatki, Kazimierza Frelkiewicza i Bogdana Likszo. "W kadrze byłem przede wszystkim rozgrywającym. Pracowałem dla całej drużyny. Byłem zawodnikiem takim, że nie pozwoliłem, by którykolwiek z rywali mnie zlekceważył. Byłem groźny i w obronie, i w ataku, i jako rozgrywający. Bardziej jednak nastawiałem się na podawanie, konstruowanie. W klubie rozgrywającym był Andrzej Jezierski, więc uznaliśmy, że mogę sobie porzucać" - wyjaśnił. "Znamy się od lat. Od momentu gdy w sezonie 1959/60 przeszedł do Wybrzeża aż do zakończenia jego kariery w kraju cały czas wspólnie wojowaliśmy. Szkoda go było na pozycję rozgrywającego. Znałem go jeszcze z występów w Spójni, gdzie zdobywał po 30-40 punktów. Miał dobry rzut, szczególnie z wyskoku. Umówiliśmy się, że nie będzie prowadził gry, tylko będzie wykonawcą. Ja podjąłem się rozgrywania. W drużynie zawsze był uważany za czołowego zawodnika. Namawiałem go, żeby jeszcze rok dłużej został w Wybrzeżu. On starał się o wyjazd do Francji. I tak się złożyło, że tak wybitny zawodnik nie zdobył mistrzostwa Polski. Gdy odszedł, w następnym roku zdobyliśmy pierwszy tytuł dla Wybrzeża. Tym bardziej wywalczylibyśmy go przy jego udziale" - opowiada Jezierski. Przyjaźń między zawodnikami "Gdańskich Korsarzy" pozostała do dziś. Dregier, po wyjeździe - za sprawą kolegi z reprezentacji Janusza Wichowskiego - do Francji na początku lat 70., na krótki kontrakt, tam ułożył sobie życie. Mieszka w prowansalskim Les Lombards. "Byliśmy kolegami na boisku i pozostajemy nimi w życiu prywatnym. Nasze żony kończyły tę samą szkołę, zresztą ja także. W zasadzie wszędzie bywaliśmy razem. Gdy wyjechali do Francji, zdarzało się, że co dwa lata ich odwiedzaliśmy. Najpierw, gdy mieszkali na północy, teraz na południu. Ostatnio byliśmy u nich we wrześniu 2018 roku. W zasadzie dzięki nim znamy całą Prowansję" - podkreślił Jezierski. Na pytanie, co dała mu koszykówka, sport, Zbigniew Dregier odpowiada: "Na pewno była to przyjemność, także możliwość podróżowania. Korzyści finansowych nie miałem żadnych. Jak wyjechałem do Francji, to tyle, że miałem pracę. Dzięki niej doszliśmy do wszystkiego. Jestem zadowolony, że mogłem wychować dwoje dzieci, teraz cieszę się trojgiem wnuków" - zakończył jubilat. Marek Cegliński