Polska Agencja Prasowa: Na etapach do Madonna di Campiglio i Passo Pordoi stracił pan w sumie ponad godzinę do najlepszych. Tego chyba nikt się nie spodziewał. Co zawiodło? Sylwester Szmyd: Nie potrafię powiedzieć. Kolarz to nie motocykl Tomasza Golloba, przygotowany przez mechaników, odstawiony do garażu i gotowy do odpalenia na zawołanie. Po prostu nie wiem, co się stało. Proszę być szczerym. Był pan dobrze przygotowany do wyścigu? - Myślę, że... nie. Wiem, że byłem dobrze przygotowany i nie ukrywam, że przyjechałem na Tour de Pologne, aby zwyciężyć. Dużo pracowałem, wyniki mocy organizmu były bardzo dobre. Sam byłem więcej niż zadowolony. Miałem wygrać nasz wyścig, potem przejechać "w kołach" Dookoła Burgos i wystartować we Vuelta a Espana. Na mistrzostwa Polski do Sobótki przyleciałem nie do Wrocławia, a do Krakowa, specjalnie po to, aby obejrzeć trasę czasówki kończącej Tour de Pologne. Trenowałem dużo na rowerze do jazdy na czas z myślą, że ten etap zadecyduje o zwycięstwie. Nie mówię już o przełęczy Pordoi, na którą wielokrotnie się wspinałem. Ten prawie 12-kilometrowy podjazd począwszy od Canazei mam nawet wgrany w telefon komórkowy i znam praktycznie każdy metr, wiem gdzie jest trudniej, a gdzie łatwiej. Na Pordoi stracił pan ponad 44 minuty. Tempo było za wysokie? - Ależ skąd. "Strzeliłem" już na poprzedzającej Pordoi przełęczy Pampeago, zostając z tyłu ze 120 zawodnikami. Tempo nie było za wysokie. Może organizm w ten sposób zareagował na treningi na wysokości? Przed samym Tour de Pologne trenowałem w Isola 2000, sztucznym miasteczku dla narciarzy we francuskich Alpach, przy samej granicy z Włochami. Może za późno zszedłem z gór? Nie startował pan w Tour de France, nie był pan więc zmęczony. - Może zabrakło kilometrów przejechanych w wyścigach? Może z wiekiem potrzeba więcej wysiłku, żeby dojść do formy? To prawda, że ścigałem się mało, ale realizowałem w ten sposób wytyczne mojej grupy Movistar, która liczyła na mnie w Tour de France. Miało być: mało wysiłku, mało energii, żeby dojść z formą na lipiec, a najlepiej na trzeci tydzień Wielkiej Pętli, gdy będą decydujące etapy w Alpach. Nie ukrywam, że starałem się tak postępować i dlatego mniej było mnie widać w pierwszej części sezonu. Dlaczego nie pojechał pan w Tour de France? - Nie wiem i nie chcę wnikać w to, kto za mnie pojechał. Założenia były inne. W grafiku ekipy moje nazwisko było wpisane na Tour de France, bez żadnego znaku zapytania i bez eliminacji wewnątrz grupy. Okazało się ostatecznie, że jest nas dziesięciu kandydatów do startu i jeden musiał odpaść. Ale nie narzekam. Tak się stało i już. Gdybym był menedżerem grupy, być może podjąłbym taką samą decyzję. Ekipa Movistar dobrze wypadła w Tour de France. Nairo Quintana wygrał etap w Alpach i zajął drugie miejsce w klasyfikacji generalnej, Alejandro Valverde - ósme, choć akurat po nim spodziewano się więcej, a Rui Costa odniósł dwa zwycięstwa etapowe. Szefowie pewnie byli zadowoleni. - Wyścig nam się udał, ale miał też dziwny przebieg. Chris Froome był poza zasięgiem. Po niesamowitym zwycięstwie na Mont Ventoux miał już pięć-sześć minut przewagi i jechał dalej na pół gwizdka, aby jego zwycięstwo nie było zbyt przytłaczające, aby nie było pytań o doping. Stąd te jego "kryzysy" pod koniec wyścigu. Takie odniosłem wrażenie. Wróćmy do Tour de Pologne. Jest pan zaskoczony wynikami etapów w Dolomitach? - Nie jestem. Wiedziałem doskonale, że Vincenzo Nibali, z którym często rozmawiam, długo odpoczywał po Giro d'Italia, stosunkowo od niedawna jeździ na rowerze i praktycznie jest niemożliwe, aby walczył w Tour de Pologne o zwycięstwo. To samo z Bradleyem Wigginsem. Wiedziałem, że będzie się liczył jeden z Kolumbijczyków - Sergio Henao, ale już nie Rigoberto Uran. Na razie wszystko się sprawdza. Zdając sobie sprawę z tego, że wielu kolarzy nie będzie w wysokiej formie, tym bardziej liczyłem na to, że sam mogę stanąć na podium, a może nawet wygrać. W tym roku miałem niepowtarzalną okazję. Piąte miejsce mnie nie interesowało. Liderem wyścigu jest Rafał Majka. - Moim zdaniem nie wykorzystał do końca szansy na Passo Pordoi. Ma żółtą koszulkę, ale na plecach całą grupę kolarzy, którzy mogą mu zagrozić. Nie jest w komfortowej sytuacji. Koszulka może uskrzydlać, ale może też powodować presję. Tym bardziej na wyścigu w Polsce. Będziemy mieć jeszcze etap do Bukowiny Tatrzańskiej, na którym na pewno do mety nie dojedzie duża grupa. Różnice będą wyraźne, ale liczone w sekundach, tak jak przed rokiem, gdzie Moreno Moser nadrobił kilka sekund nad Michałem Kwiatkowskim. Wszystko rozstrzygnie się więc w czasówce. Pokusiłby się pan o wskazanie zwycięzcy wyścigu? - Ciężko wskazać. Wśród kolarzy z czołówki klasyfikacji generalnej nie ma żadnego wybitnego specjalisty od jazdy na czas. Gdyby w wyścigu startował Michał Kwiatkowski i bez większych strat przejechał Dolomity, to na prawie 40 kilometrach z Wieliczki do Krakowa spokojnie mógłby odrobić minutę albo i więcej. I on byłby faworytem. Rozmawiał Artur Filipiuk Śląskie: Utrudnienia w komunikacji z powodu Tour de Pologne