I choć pomysł, aby ubiegać się o igrzyska olimpijskie dla Polski ma już swoją tradycję, to tym razem pomimo oczywistego skojarzenia, że może jedynie chodzić o jeszcze jedno pęto kiełbasy wyborczej, sprawa wydaje się mieć poważny charakter. Oczywiście można i trzeba się zżymać nad faktem, że na czterdzieści minut przed prezydentem Dudą, premier Mateusz Morawiecki z taką samą pompą, w tym samym miejscu ogłosił prawie równie radosną nowinę, że MŚ w siatkówce mężczyzn w roku 2027 także odbędą się w naszym kraju. Trochę to wyszło pokracznie, bo z całym szacunkiem do naszej ukochanej siatkówki, zestawienie tych imprez razem pod każdym względem jest nieuprawnione. A pijarowe wyścigi w ramach tej samej opcji politycznej są już kompletnie niezrozumiałe. Nic też dziwnego, że medialny rezonans po ogłoszeniu tych dwóch nowin był nieproporcjonalnie mały do skali ich znaczenia, szczególnie jeśli chodzi o letnie igrzyska. Do wielkich imprez siatkarskich w Polsce zdążyliśmy już się przyzwyczaić. Ba, nasze mistrzostwa świata, i te z 2014 roku i te podwójne - kobiet i mężczyzn - sprzed kilkunastu miesięcy to wciąż przykład dla całego siatkarskiego świata, jak powinno się to robić. Czy mamy na to szansę w przypadku igrzysk? Ano właśnie, tak jak napisałem wyżej, są to imprezy nieporównywalne. Więcej, nasze świeżutkie doświadczenia z rozegranych w tym roku w Małopolsce i Krakowie Igrzysk Europejskich to ledwie wprawka do gigantycznego zadania, jakim jest organizacja letnich igrzysk olimpijskich. To jest naprawdę poważna sprawa i w historii naszym sportowych doświadczeń w jakiejś niewielkiej skali możemy ją porównać jedynie do piłkarskiego Euro z 2012 roku. Jak pewnie dobrze Państwo pamiętają, było to zadanie rozpięte w czasie, nie na jedną, a kilka ekip politycznych piastujących władzę w kraju i w wypadku starań o IO 2036 powinno być tak samo. Będzie dyskusja w sprawie powrotu rosyjskich sportowców. Chodzi o start na igrzyskach Marian Kmita: "Wycofanie kandydatury na IO 2036 uczyniłoby Polskę mało poważną" Najgorsze, co mogłoby się stać w przyszłości, to wycofanie naszej olimpijskiej kandydatury w trakcie procesu przyznawania praw do tej imprezy. I dlatego mam naiwną nadzieję, że pan prezydent zanim ogłosił tę obiektywnie radosna nowinę, z racji swojego urzędu przeprowadził choćby poufne konsultacje z największymi graczami na krajowej scenie politycznej, co do ich poglądu na tę - jakby nie było, dotyczącą wszystkich Polaków - sprawę. Jeśli nie, ryzyko konieczności zawracania rzeki kijem po wyborach z 15 października jest bardzo prawdopodobne, co w konsekwencji, w oczach całego, nie tylko sportowego świata uczyni nas nacją mało poważną. Dlatego mam nadzieję, że po rychłym spotkaniu prezydenta MKOL Thomasa Bacha z naszym szefem Polskiego Komitetu Olimpijskiego Radosławem Piesiewiczem nie zawrócimy już z tej drogi. Drogi, która może, ale przecież nie musi doprowadzić nas do zwycięstwa, bo tak jak było w przypadku Euro 2012, walka o prawo zapalenia znicza olimpijskiego w którymś z polskich miast (no właśnie, w którym?) będzie bardzo twarda i będzie się toczyć do ostatniego dnia przed decyzją MKOL-u. Na pytanie, czy warto ją toczyć, odpowiadam: zdecydowanie tak! I to nie tylko ze względu na marzenia sprzed lat naszych zacnych poprzedników, działaczy PKOl-u Ryszarda Parulskiego czy Piotra Nurowskiego. Ano właśnie, a propos Piotra. Pamiętam, jak w 2005 roku tuż przed wyborami do władz PKOl siedzieliśmy z Piotrem i Robertem Korzeniowskim w warszawskiej restauracji "U Szwejka" i na kartce papieru kreśliliśmy plan startu Piotra w wyścigu po fotel prezesa PKOl. Zapytałem wtedy Piotra: "No dobrze. Załóżmy, że wygramy PKOl i co dalej? Dokąd i po co idziemy?" A Piotr odpowiedział nam, jak John Lennon kolegom z zespołu The Beatles na to samo pytanie. "Maniek, idziemy na sam szczyt - top of the top. Najpierw po Europejski Komitet Olimpijski, później MKOl, a na koniec po Igrzyska dla Polski." I tak było. Po wygraniu wyborów Piotr na szefa PKOl robił zawrotną i błyskawiczną karierę w EOK-u, miał doskonale relacje z MKOl-em i kiedy wydawało się, że jego plan się ziści, wsiadł do samolotu do Smoleńska i wszystko się skończyło. Po jego śmierci PKOl był już inny. Inne były plany i zamiary, i chyba możliwości jego następców też. Dlatego choćby z powodu pamięci o Piotrze Nurowskim i jego osobistych, ale i patriotycznych ambicjach, ucieszyłem się w owe środowe południe z oświadczenia pana prezydenta, cokolwiek ono w praktyce oznacza. I wiem, że następca Piotra w PKOl - Radek Piesiewicz, jeśli tylko będzie jakikolwiek cień szansy na te Igrzyska dla Polski, nie zmarnuje jej. Igrzyska w Polsce w 2036 roku? Społeczeństwo powinno zdecydować Marian Kmita o IO 2036 w Polsce: "Czy powinniśmy rezygnować z marzeń?" Dystans trzynastu lat, jaki dzieli nas od 2036 roku to szmat czasu i jeszcze wiele może się zmienić i w naszym kraju, i za granicą. Igrzyska olimpijskie też mogą wpaść w kryzys etyczny i nie być już tak radosną imprezą, jak ta z Londynu czy Rio. Wczorajsze głosowanie podczas obrad Zgromadzenia Ogólnego Międzynarodowego Komitetu Paraolimpijskiego dopuszczające zawodników z Rosji i Białorusi do startu za rok w Paryżu pod neutralną flagą jest pewnie forpocztą prawdopodobnych ustępstw MKOl wobec tych krajów w kontekście IO w Paryżu. Czas zatem jest ciężki. Wojna u sąsiada. Polska podzielona na pół i Polacy też. Czy jednak powinniśmy rezygnować z takich marzeń, które poza prestiżem zawsze stawiają gospodarzy igrzysk na jeszcze mocniejsze gospodarcze nogi? No i na koniec, jak głosi stare, biblijne porzekadło: wszak "Nie samym chlebem człowiek żyje", więc IO 2036 w Polsce? Czemu nie?!