Tak, co tu dużo mówić, przed imprezą, nikt się nie spodziewał, że zgarniemy aż pięćdziesiąt medali i zaprezentujemy się godnie we wszystkich 29 igrzyskowych dyscyplinach. Ani ówczesne władze Polskiego Komitetu Olimpijskiego, ani ministerstwo sportu, ani władze Małopolski i Krakowa. Najbardziej optymistyczne szacunki oscylowały wokół 30-35 medali, bo takie historyczne przesłanki mieliśmy po udziale naszych reprezentantów w Igrzyskach w Baku i Mińsku. Ale żeby 50 medali? Tego chyba nie przewidział nikt. To oczywiście i dobrze, i źle. Dobrze, bo oznacza, że mobilizacja u naszych sportowców była maksymalna i wydusiliśmy, co się dało ze wszystkich naszych szans, a nawet chyba dodaliśmy jeszcze coś więcej. Źle, bo co to za impreza, gdzie - jako gospodarze - nie jesteśmy pewni naszych możliwości i pozostawiamy wiele rzeczy siłom nadprzyrodzonym. Tak czy owak, materiał do przemyśleń jest spory, bo po takim sukcesie zatrzymać się nam zwyczajnie nie wypada. Trzeba się pogłowić w szerszym gronie, jak przekuć to, co zdarzyło się w ostatnich 12 dniach od Wrocławia po Rzeszów, może w przyszłości służyć nie tylko polskiemu sportowi, ale i Polsce - też! Głowią się już nad tym Włosi, bo rozmiary ich sukcesu też chyba przerosły wcześniejsze oczekiwania. Co prawda zdecydowana dominacja na Starym Kontynencie w 29 poważnych i mniej lub bardziej egzotycznych dyscyplinach sportowych nie zrekompensuje dwukrotnej z rzędu absencji Squadra Azzurra w piłkarskim mundialu, ale 100 medali i zostawienie daleko w tyle na zawodach w Polsce - Hiszpanów, Niemców i Francuzów smakuje na Półwyspie Apenińskim doskonale. Dzięki uprzejmości Marcina Lepy, który dokonał dla mnie analizy wychodzących we Włoszech sportowych mediów, śpieszę donieść, że po sukcesie w Krakowie Włosi zastanawiają się, czy nie zorganizować w najbliższym czasie Igrzysk Europejskich u siebie. Piszą o tym nie tylko w branżowych Gazzetta dello Sport czy Corriere dello Sport, ale i w "cywilnych" La Repubblica czy Corriere della Sera. Więcej, ustami sekretarza generalnego włoskiego komitetu olimpijskiego CONI - Carlo Mornatiego obwieszczają światu, że właśnie Włosi staja się dla innych nacji wzorem, jak budować misję olimpijską z medalowymi sukcesami. I tak naprawdę trudno dzisiaj odmówić im prawa do takiego samopoczucia. Zdeklasowali resztę sportowej Europy modelowo i trzeba się teraz szczegółowo przyjrzeć, jak to zrobili. Nie jest tajemnicą, że państwo włoskie rozpieszcza swoich sportowców. W ubiegłym roku włoski sport otrzymał od państwa aż 288 milionów euro. Państwo płaci, CONI decyduje komu, ile i na co daje. W tym roku środki na sport miały wzrosnąć o kolejne 80 milionów euro głównie na promocję sportu i działanie wśród dzieci i młodzieży, i różne projekty społeczne. To naprawdę sporo pieniędzy, o których Polsce sportowcy mogą na razie tylko pomarzyć, ale jak powszechnie wiadomo, każde, nawet te największe pieniądze można zmarnować. Włosi ich jednak nie marnują. Więcej, potrafią swoich sportowców mobilizować indywidualnymi nagrodami fundowanymi przez państwo. Po Igrzyskach Olimpijskich w Tokio każdy włoski złoty medalista otrzymał 180 tysięcy euro, srebrny 90 tysięcy, a brązowy 60 tysięcy. Razem medale w Tokio kosztowały włoskich podatników ponad 5 mln euro, ale jak widać, świat się tam nie zawalił. CONI radzi sobie z dystrybucją państwowych pieniędzy doskonale i trzeba mieć nadzieję, że i do Polski można importować najlepsze włoskie wzory. Na razie mamy taką pozytywna zmianę, że za sukcesy naszych sportowców na IE w Krakowie czekają na nich poważne gratyfikacje w PKOL-u. Za medale w Baku i Mińsku nikt nawet nie uścisnął im ręki, a teraz, ekwiwalent za każdy z 50 szlachetnych krążków zdobytych przez Polaków w Krakowie będzie miał bardzo konkretny wymiar. Oby to był prognostyk lepszych czasów dla polskiego sportu, w których zasada - za dobrą pracę jest dobra płaca - będzie obowiązkowa, a pomiędzy kluczowymi instytucjami polskiego sportu zauważymy więcej współpracy niż rywalizacji. Dla dobra wspólnego - jakim jest polski sport - rzecz jasna przecież.