To, co od razu rzuca się w oczy przy okazji tegorocznej fazy play-off to... normalność. Do hal powrócili kibice, którzy dwa lata temu ze względu na pandemię w ogóle zostali pozbawieni radości bezpośredniej walki o tytuł mistrza Polski, a rok temu w tzw. bańce w Ostrowie Wielkopolskim nie mogli być obecni. Teraz zainteresowanie jest ogromne. Na pierwszy mecz finałowy w Hali Stulecia bilety wyprzedały się na pniu, a na trybunach zasiadło ponad pięć i pół tysiąca kibiców. W czwartek, w Hali Orbita, było podobnie. To też dowód na to, że koszykówka w Polsce odradza się nie tylko jako dyscyplina generująca zainteresowanie sponsorów i zawodników, ale także jako sport, który kibice chcą oglądać. W dodatku najlepiej na żywo. Czy jest szansa na to, by rozgrywki Energa Basket Ligi popularnością dorównały Ekstraklasie czy Pluslidze? Na pewno tak, choć - nie oszukujmy się - wymaga to wielkiej pracy i ciągle wielkich pieniędzy. "Za" na pewno przemawia widowiskowość dyscypliny i tempo rozgrywania spotkań (to miejsce, w którym złośliwi kibice najchętniej przywoływaliby porównania z NBA, ale jeśli komukolwiek przychodzą takie myśli do głowy, wypada jedynie błagać o litość... ). To także kwestia samej atmosfery meczów, która bardziej przypomina tę z siatkarskich hal, niż piłkarskich trybun. Nic tylko wykorzystać potencjał. O miejscu koszykówki na sportowej mapie Polski świadczą też niestety premie wypłacane za medale. Mistrz Polski otrzyma w nagrodę 300 tysięcy złotych, wicemistrz 200 tysięcy, a zdobywca brązowego medalu 100 tysięcy. W PlusLidze nagradzany jest jedynie mistrz kraju, który otrzymuje 500 tysięcy złotych (ale każdy z siatkarskich klubów dostaje od ligi po 500 tysięcy za sam udział w rozgrywkach). Sumy w piłce nożnej przyprawiają o zawrót głowy. Mistrzowska Legia w poprzednim sezonie zarobiła ponad 17 milinów złotych. Nie sposób mierzyć się popularnością i zasobnością klubowych portfeli z piłką nożną, ale nie da się nie zauważyć, że od udziału reprezentacji Polski w mistrzostwach świata koszykówka zyskuje, powoli, acz skutecznie, na popularności. To może i powinno przekładać się na realne kwoty. Czytaj też: Serial pt. "Robert Lewandowski zmienia klub" czas start Jeśli finałowa rywalizacja EBL nadal będzie tak emocjonująca i zacięta, jak dwa pierwsze spotkania, to jest duża szansa, że także nowi kibice wykażą zainteresowanie. Poza tym, w kończącym się sezonie niczego nie można być pewnym. Więcej, momentami ciężko racjonalnie wytłumaczyć to, co dzieje się na parkiecie. W play-offach Anwil rzucił trzy punkty w jednej kwarcie, Czarni 39. Mistrzowie z poprzedniego sezonu nie zachwycali skutecznością w ogóle, Legia wygrała wszystko na wyjeździe, a Śląsk nie traci nerwów w najważniejszych momentach... No i wreszcie o złoto walczą drużyny, które zajmowały piąte i szóste miejsce po rundzie zasadniczej. Istne szaleństwo! Ale może właśnie w nim jest metoda. Na koniec, wracając do Łukasza Koszarka, warto wspomnieć, że przez lata w PLK obowiązywało hasło "Kto ma Łukasza Koszarka, ten gra w finale". Rozgrywający Legii doskonale wie jak smakuje złoto i jak finały się przegrywa, ale ciągle ma w sobie tyle motywacji, ambicji i chęci, by w nowym miejscu potwierdzić, że w owym stwierdzeniu nie ma cienia przesady. A jeśli do swojej bogatej kolekcji dołoży szóste mistrzostwo kraju, będzie musiał parafrazować swoją wypowiedź i oświadczyć, że "wszystko co wie o koszykówce, daje złoto". Jedno jest pewne - sporo emocji jeszcze przed nami. Najbliższe już w niedzielę. Kto nie dotrze na Bemowo, będzie mógł włączyć Polsat Sport Extra i cieszyć się grą obu zespołów, które na udział w finale czekały 18 lat w przypadku Śląska i 53 lata w przypadku Legii. To naprawdę jest walka historycznych potęg o wszystko!