Mistrz Polski, którego komuniści okrzyknęli zdrajcą
Maciej Jaworek świętuje dziś 62. urodziny. Choć karierę żużlową skończył 30 lat temu, to do dziś ciepło wspominany jest przez sympatyków czarnego sportu, szczególnie tych z Zielonej Góry. Wśród dawnych rządzących naszym krajem nie brakowało jednak takich, którzy pragnęli, by ten indywidualny mistrz Polski popadł w kompletne zapomnienie. Ich zamierzenia nie spełniły się – po upadku PRL-u lubuszanin nie tylko pozostał ulubieńcem kibiców ze swego miasta, ale nawet wrócił do reprezentowania macierzystego klubu. Na żużlu jeździł aż do fatalnego w skutkach karambolu i złamania kręgosłupa.

Maciej Jaworek rozwijał swoją karierę w złotych czasach zielonogórskiego żużla. Trudno powiedzieć, że "na takie trafił", bo to właśnie jemu - oprócz nieco starszych Andrzeja Huszczy i Jana Krzystyniaka - Falubaz zawdzięczał swój okres prosperity w pierwszej połowie lat osiemdziesiątych. Co gorsze, korzystne z pozoru czasy miały okazać się głównym powodem, dla którego nigdy nie wykorzystał swego potencału.
Falubaz miał z niego pociechę
Jaworek zadebiutował w zawodach ligowych jako dziewiętnastolatek i niemal z marszu stał się ważnym punktem swej drużyny. Początkowo za lepszych od niego uznawano wspomnianych wcześniej Krzystyniaka i Huszczę. Jaworek tytuł nieformalnego lidera zielonogórskiego zespołu wywalczył w trudnej walce - nie tylko przysługując się drużynie w zdobyciu złota DMP w sezonie 1981, ale także wygrywając Srebrny Kask, sięgając po młodzieżowe mistrzostwo kraju w drużynie czy wreszcie triumfując w młodzieżowych indywidualnych mistrzostwach Polski.
Maciej Jaworek chciał więcej
Szczyt kariery osiągnął w 1986 roku. Wcześniej wywalczył już z Falubazem trzy mistrzowskie tytuły, ale w indywidualnym czempionacie mógł pochwalić się jedynie brązem. Znacznie bardziej okazałą pod tym kątem gablotę posiadał już wówczas Huszcza. Do finału w Zielonej Górze przystępował jako zdecydowany faworyt. Jego tor, jego kibice, jego najlepsza w życiu forma oraz - jak miało się okazać - jego wszystkie biegi. Jaworek nie pozostawił rywalom żadnych szans i sięgnął po tytuł najlepszego żużlowca w Polsce.
Apetyt Jaworka rósł w miarę jedzenia. Po zdobyciu wszystkich znaczących krajowych trofeów zaczął coraz śmielej zerkać w stronę międzynarodowych turniejów. Każda konfrontacja z zagranicznymi tuzami przynosiła mu jednak kubeł zimnej wody. Nie był w stanie nawiązywać z nimi regularnej walki. Gospodarcza izolacja PRL-u wykluczyła Polaków z żużlowego wyścigu zbrojeń. Używając zrozumiałej dla laika alegorii, Duńczycy czy Amerykanie wyjeżdżali na tor w odpowiednikach Ferrari albo Porsche. Jaworek, torunianin Żabiałowicz czy bydgoszczanin Dołomisiewicz starali się gonić ich Polonezami i Maluchami. Dlatego właśnie pokolenie między Plechem, a Gollobem było bez szans w starciach międzypaństwowych.
Jaworek postawił wszystko na jedną kartę. Po swym najlepszym sezonie wyjechał na urlop do Republiki Federalnej Niemiec. Nie zamierzał wracać za żelazną kurtynę. Kiedy nie stawił się na inauguracyjne spotkanie kolejnej edycji polskich rozgrywek, socjalistyczni notable okrzyknęli go zdrajcą. Zablokowano mu możliwość startów w oficjalnych zawodach.
Karę zdjęto dopiero po dwóch latach. Mimo tak długiej rozłąki z prawdziwymi wyścigami, zielonogórzanin nie stracił nic ze swojego talentu. Wziął udział w dwóch sezonach ligi niemieckiej. Zarówno w barwach Brokstedt, jak i Norden był zdecydowanym liderem swoich drużyn.
Złamanie kręgosłupa zakończyło karierę
Podczas nieobecności Jaworka, jego rodakom udało się obalić panujący reżim. Po nastaniu nowej epoki mógł powrócić do ojczyzny i w 1992 roku znów reprezentował zielonogórską drużynę, wówczas noszącą już nazwę wziętą od nazwiska nowego sponsora - Zbigniewa Morawskiego. Legendarny już żużlowiec radził sobie całkiem nieźle, ale jego zespołowi nie udało się obronić mistrzowskiego tytułu. Musieli zadowolić się miejscem tuż za podium.
Mimo 32 lat na karku Jaworek nie myślał o zakończeniu kariery. Niestety, nie dane było mu podzielić losu Andrzeja Huszczy, który w oficjalnych rozgrywkach ścigał się aż do pięćdziesiątki. W pierwszym wyścigu sezonu 1993 Jaworek uczestniczył w niesamowicie groźnym karambolu. Złamał kręgosłup. Nie uszkodził na szczęście rdzenia kręgowego, ale został zmuszony do zawieszenia kombinezonu na kołek. W ostatecznym rozrachunku mógł jednak mówić o sporym szczęściu. Inny uczestnik wspomnianego wypadku, 21-letni Andrzej Zarzeczny zmarł w szpitalu po kilku dniach.
Jaworek dostał jeszcze szansę na pożegnanie się z miejscową publicznością. Jesienią wystąpił w derbach ze Stalą Gorzów. Wyjechał do jednego biegu, który zakończył na ostatniej pozycji. Tak zakończyła się historia zawodnika, o którym niektórzy eksperci do dziś mówią jako o jednym z najbardziej utalentowanych żużlowców w historii kraju. Zapewne również jednego z większych pechowców. Gdyby wiekiem bliżej było mu do Patryka Dudka niż Huszczy, to być może i jemu dane byłoby kiedyś stanąć na podium indywidualnych mistrzostw świata.
Więcej na ten temat
Zobacz także
- Polecane
- Dziś w Interii
- Rekomendacje