Leszek Tillinger: Budziliśmy podejrzenia. Brakowało historyjek do ściemniania
- Pewnego dnia musiałem jechać do rodzinnego Szczecina, załatwić naszemu nowemu zawodnikowi okres unitarny w tamtejszej kompanii BCB przy komendzie wojewódzkiej policji. Sytuacja była dość zabawna, bo zamiast "po cywilnemu" , w drogę udaliśmy się z pełnym wyposażeniem, w umundurowaniu - pisze w swoim najnowszym felietonie dla Interii były prezes Polonii Bydgoszcz Leszek Tillinger.
Cała Polonia Bydgoszcz została skoszarowana na stadionie
W poniedziałek minęła czterdziesta rocznica ogłoszenia Stanu Wojennego w Polsce. Przebywałem wtedy w Bydgoszczy. 13 grudnia 1981 roku wszyscy pracownicy klubu będący na etatach oraz zawodnicy zostali skoszarowani na stadionie. Wręczono nam mundury i w tym okresie przeszliśmy na zabezpieczenie obiektu. Tak nam przynajmniej przekazano.
Zostałem kwatermistrzem dla całej grupy pracowników. Część zawodników pełniła służbę zabezpieczając stołówkę, wtedy Wyższej Szkoły Pedagogicznej. Byłem osobą, która dbała o wyżywienie, karty żywnościowe dla stadionowej ekipy, która spożywała na tej jadalni posiłki.
Nasza działalność sportowa nie ucierpiała. Treningi odbywały się normalnie, z tym, że na kilka rat. Różne grupy, w innych godzinach. Ligę jechaliśmy normalnie. Kibice również nie mieli problemów, żeby wejść na stadion. Najczęściej pękał on w szwach.
W mundurach pojechali załatwiać sprawy zawodnika Polonii
Pewnego dnia musiałem jechać do rodzinnego Szczecina, załatwić naszemu nowemu zawodnikowi okres unitarny w tamtejszej kompanii BCB przy komendzie wojewódzkiej policji. Sytuacja była dość zabawna, bo zamiast "po cywilnemu", w drogę udaliśmy się z pełnym wyposażeniem, w umundurowaniu.
Pędziliśmy samochodem służbowym z klubu. Na cywilnych "blachach", beż żadnego oznakowania. Przejazd z województwa do województwa, to nie była łatwa sprawa. Budziliśmy podejrzenia, na trasie, co chwilę zatrzymywano nas do kontroli. Kiedy pytano, gdzie się tak spieszymy, powoli zaczynało nam brakować historyjek do ściemniania.
Najgorzej było, jak wjeżdżaliśmy do Szczecina. Praktycznie u celu znów nas "przetrzepano". Wtedy już poszło na ostro. Poinformowano, że nie mamy nakazu wjazdu. Na szczęście nie spanikowałem, przypomniałem sobie nazwisko dowódcy BCB. To nas uratowało. Puścili nas wolno, a gdy dotarliśmy do jednostki byliśmy już w "domu". Przepchnęliśmy zgodę dla żużlowca, którego nazwisko zachowam w tajemnicy.