To była fatalna kraksa. W meczu Abramczyk Polonii w Zielonej Górze atakujący Maxa Fricke Adrian Miedziński upadł tak fatalnie, że stracił przytomność i bardzo dotkliwie się potłukł. Badania wykazały uraz aksonalny oraz urazy odcinka szyjnego i piersiowego kręgosłupa. Do tego doszły poważne obrażenia głowy. Miedziński był podłączony do aparatury podtrzymującej życie Zawodnika wprowadzono w stan śpiączki farmakologicznej, a cała żużlowa Polska modliła się o zdrowie Miedzińskiego. Był podłączony do aparatury podtrzymującej życie, pierwsze rokowania były fatalne. Gdy się wybudził i zaczął wracać do zdrowia, to wszyscy odetchnęli z ulgą, wyrażając nadzieję, że zawodnik potraktuje to jako ostrzeżenie i nie będzie chciał wracać na tor. Zwłaszcza że wypadków miał już mnóstwo, a każdy odcisnął ślad na jego ciele i psychice. Miedziński już jednak w pierwszym wywiadzie po kontuzji wyznał, że nie zamierza kończyć kariery w ten sposób. Gdy był gościem na niedawnej Gali PGE Ekstraligi, to mówił, że jak będzie zdrowy na 101 procent, to wróci. Teraz w rozmowach ze znajomymi podkreśla wprost, że na wiosnę będzie gotowy do jazdy. Miedziński mówi, że bez żużla nie może żyć Wszelkie sugestie dotyczące rzucenia żużla zbywa stwierdzeniem, że on bez tego sportu nie potrafi, że to jest jego całe życie. I te osoby, które uprawiały żużel i ścigały się na motocyklu bez hamulców pędzącym 120 kilometrów na godzinę doskonale wiedzą, o czym mówi Miedziński. Nieprzypadkowo w żużlu funkcjonuje stwierdzenie, że ten sport jest jak narkotyk. Zawodnicy są zwyczajnie uzależnieni od adrenaliny, jaką daje jazda na motocyklu. Koledzy umierali im na rękach, a oni jechali dalej Groźne upadki, czy śmierć są wpisane w ten sport. Żużlowcy są na to uodpornieni. Niektórzy mówią, że każde kolejne złamanie czyni ich bardziej twardymi. O złych rzeczach, o nieszczęściu kolegów oczywiście myślą, ale kiedy zakładają kask, liczy się tylko to, żeby pojechać i wygrać. Cała reszta nie ma znaczenia. - Ktoś ginie lub doznaje ciężkiego urazu, a życie toczy się dalej. W żużlu jest jak na wojnie - mówił Andrzej Koselski, były żużlowiec dla wiadomosci.com. Koselski w tej samej publikacji wspomina, jak w 1974 zmarł na jego rękach 17-letni Janusz Lament. - Trzy lata wcześniej, podczas meczu ze Spartą Wrocław, zginął Jerzy Bildziukiewicz. Kiedy zabierano go z toru do szpitala, wiedziałem, że z tego nie wyjdzie. Byłem przewidziany do kolejnego wyścigu i pojechałem w nim. To była moja praca. Po wypadku Bildziukiewicza rozegrano jeszcze dwa wyścigi. Mecz przerwano, gdy na stadion dotarła oficjalna wiadomość o śmierci polonisty - wspominał Koselski. Czytaj także: Kiedyś robił im stronę internetową, teraz rozbija bank