INTERIA.PL: Wielu sportowców narzeka na górskie obozy. Dla pana to chyba sposób na połączenie przyjemnego z pożytecznym? Jan Błachowicz: Dokładnie! Z jednej strony, chyba jak każdego, męczą mnie te góry, ale ja to lubię robić. Zdecydowanie jest to połączenie przyjemnego z pożytecznym: treningu wytrzymałościowego, tlenowego z przyjemnością, jaką daje wyjście na szczyt i obejrzenie pięknych widoków. Chodzenie po górach to jedna z pańskich pasji? - Można tak powiedzieć, chociaż nie robiłbym z siebie jakiegoś mega trapera i górala. Ale jak tylko mam okazję to jadę spędzić czas w górach, w dziczy. Co pana w tym najbardziej pociąga? - Możliwość wyjazdu z metropolii i kontakt z naturą. Uciekam z miasta, w górach wszystko dzieje się wolniej. Ludzi jest mniej, przynajmniej na tych trudniejszych szlakach. No właśnie, pod Giewontem kolejki są czasem jak na Krupówkach. Kibice zaczepiają? - Zdarza się, ale nie jest to nachalne. Ktoś nas rozpozna, przybije piątkę lub zrobi pamiątkowe zdjęcie. To nikomu nie przeszkadza, nawet jest miłe. Chodząc po Tatrach trzymacie się głównych szlaków czy macie swoje trasy, mniej rozpowszechnione wśród turystów? - Ciężko z tym jest u nas, trzeba by na słowacką stronę przejść. Na obozie mamy kilka standardowych tras, takich jak wybieg na Kasprowy Wierch albo wspomniany Giewont. Z kolegą trochę od tego odeszliśmy. Zrobiliśmy trudniejszą wyprawę i zaliczyliśmy Orlą Perć. Chciałby pan żyć w górach albo w leśnej głuszy, z dala od cywilizacji? - Na pewno, ale pod jednym warunkiem. Chciałbym mieszkać w takiej odległości od cywilizacji, żebym w pół godziny mógł się do niej dostać samochodem. Kręci pana survival? - Tak, chociaż ostatnio nie miałem czasu na wyprawy. Może jeszcze w tym roku uda się wyjechać na taki obóz? Zobaczymy jak czas pozwoli... Sam pan jeździ na takie wyprawy? - Albo samemu albo z kimś. Zawsze lepiej z kimś, od razu bezpieczniej, przyjemniej i weselej się robi. Ma pan wymarzoną wyprawę życia? - Nie myślałem o tym. Zawsze to jest spontan. Marzyłem natomiast o tym, żeby w 2012 roku była apokalipsa. Wtedy miałbym prawdziwy survival i mógł przetrwać zagładę. Niestety to nie nastąpiło. Liczę, że jeszcze kiedyś do tego dojdzie. Bardzo był pan rozczarowany? - Bardzo (śmiech). Jak pan sobie wyobrażał zagładę? - Liczyłem na nadejście armagedonu. Miało przeżyć tylko kilka tysięcy ludzi, wśród których byłbym i ja. Musiałbym sobie jakoś poradzić w tych warunkach. Jakbyście ten świat ułożyli na nowo? - Po swojemu. Ja bym rządził (śmiech). Wyczuwam aspiracje polityczne... - Nie, nie. Odbijam od polityki jak najbardziej się da. Miałem nawet nadzieję, że jakby ta apokalipsa przyszła, to najpierw zmiotłoby polityków. Epicentrum zagłady na Wiejskiej? - Tam by się to mogło zacząć. A tak na poważnie to dobrze by było, gdyby coś tych naszych polityków sprowadziło na ziemię i zaczęli myśleć jak normalni ludzie. Podobno kręci pana aktorstwo. Na poważnie pan o tym myśli? - Gdyby pojawiła się jakaś propozycja, na pewno bym skorzystał. Fajnie by było, ale nie robię nic w tym kierunku. W każdym razie jak ktoś kiedyś zadzwoni z propozycją roli w trzeciej części "Niezniszczalnych", to nie odmówię. Bardziej rola pozytywna czy czarny charakter? - W każdej bym się odnalazł. Mogę być romantykiem, mordercą, to bez znaczenia. Pana kręcą mroczne klimaty w kinie. W horrorze też by pan zagrał? - Może być. Cokolwiek się nie pojawi na horyzoncie, będę próbował. Chociaż na siłę nie będę się starał wkręcić przed kamerę. Ma pan ulubione filmy grozy? - "Ludzka stonoga" i "Martwica mózgu". Brzmi ciekawie... - Fani gatunku będą wiedzieć o co chodzi. Z trochę bardziej znanych horrorów to spodobały mi się "Egzorcyzmy Emily Rose". Jak oglądnę horror przed snem, to potem mam wrażenie, że ktoś za mną idzie do łazienki. Ma pan tak? - Po "Egzorcyzmach" tak właśnie miałem. Chyba dlatego takie wrażenie ten film na mnie zrobił. Ale raczej podchodzę do horrorów na miękko, nie mam z nimi problemów. Był aktor, który sprawił, że poważnie zabrał się pan za sporty walki? Jean Claude Van Damme i Bruce Lee wielu ludzi zaprowadzili z kina do klubu na trening... - Jeszcze bym do tej dwójki dołożył Arnolda Schwarzeneggera. A ulubiony z tej trójki jest...? - Oj, ciężko powiedzieć. Prędzej bym ich połączył w jedną postać. Każdy z nich coś w sobie miał. W "Kickboxerze" wolałby pan przejąć rolę Van Damme’a czy zagrać Tong Po? - Zawsze lepiej być tym pozytywnym bohaterem, bo on na końcu wygrywa. Tong Po przegrał, chociaż też był kozakiem. Lepiej być zwycięzcą, nawet w filmie. Gry komputerowe to dla pana hobby czy nałóg? - Rodzaj odskoczni. Jak dużo trenuję przed walką, to nie mogę żyć tylko tym, a nie ma czasu, żeby wyjechać chociaż na kilka dni. Wtedy gry są dla mnie odskocznią od maty, możliwością zanurzenia się w inny świat. W świat fantasy. Wyciszenie? - Tak, żaden nałóg. Chyba od trzech miesięcy nawet nie włączyłem konsoli, więc nie mam z tym problemów. Może jak się na jesień pogoda zepsuje to bardziej mnie wciągnie. Bo jak jest pogoda to wolę na rower wyjść niż grać. Jak pan korzysta z tej odskoczni tuż przed walką to potrafi posłusznie wyłączyć wieczorem konsolę i iść spać? - Ogólnie mam tak, że nie patrzę na zegarek, tylko słucham organizmu. Jak chce mi się spać, to się kładę, obojętnie która jest godzina. Działa pan w stowarzyszeniu Cieszyńskie Podziemia. Czym się zajmujecie? - Od małolata kręciły mnie takie rzeczy, odkrywanie trudno dostępnych miejsc Cieszyna. Chodziliśmy ze znajomymi aż zebrała się grupa ludzi, która chciała to robić legalnie. Założyliśmy stowarzyszenie, ale na razie temat stanął w miejscu przez brak zezwoleń. Nie mogę przyjść do kogoś do domu z kilofem, rozwalić mu ścianę i robić za odkrywcę. Dużo budynków, do których chcemy wejść jest zabytkowa, nasza działalność wymaga pozwoleń. Mam nadzieję, że wkrótce to się ruszy i zaczniemy działać. Walki MMA, treningi, góry, rower, gry komputerowe, odkrywanie Cieszyna. Jest jeszcze coś, czemu lubi poświęcać pan czas? - Mam dwa psy, które bardzo kocham. Poświęcam im wiele czasu, ale nie wyobrażam sobie życia bez takich zwierzaków w domu. Wiadomo, że czasem denerwują, ale zawsze cieszą się na mój widok jak wracam do domu. Jak się wabią? - Ares i Mila. Jeden to owczarek niemiecki, drugi to kundel. Obowiązków trochę jest, ale sprawiają mi przyjemność. Dzięki nim jak mam wolny czas nie zamulam przed komputerem, tylko wychodzę z nimi na spacer na świeże powietrze. Jest pan teraz w Zakopanem. Kto się nimi zajmuje? - Były chwilę z nami tutaj w górach, ale pani właścicielka kazała nam je wywieźć. No i pojechały do moich rodziców. Także pozdrawiam mamę i tatę i dziękuję za opiekę nad nimi. Na sam koniec zapytam o najbliższe plany sportowe. - Na razie treningi, w tym wyjazd do Stanów wakacyjno-treningowy. Na pewno walczę w grudniu, a czy coś będzie wcześniej, to się dopiero okaże. Rozmawiał: Dariusz Jaroń Wywiad autoryzowany.