Półfinalista Wimbledonu to brzmi dumnie. Kiedy i gdzie można się spodziewać powtórki albo lepszego wyniku? Jerzy Janowicz: - Trudno powiedzieć, bo każdy turniej Wielkiego Szlema jest inny, na każdym jest inna nawierzchnia, inne warunki atmosferyczne, inne piłki. No i trudno przewidzieć, kiedy się trafi z formą. Na pewno do każdego startu będę się starał przygotować jak najlepiej, ale trudno przewidzieć, gdzie osiągnę największy sukces i co nim będzie. Australian Open jest bardzo familijny, Roland Garros nieco napuszony, Wimbledon staromodny, a US Open hałaśliwy i rozbiegany. Czy otoczka turnieju ma wpływ na pana grę i skupienie? - Ja akurat bardzo lubię US Open, to chyba zdecydowanie moja ulubiona impreza Wielkiego Szlema. Co prawda w ubiegłym roku przegrałem tam w pierwszej rundzie, cóż, zdarza się, ale to nie zmienia mojej sympatii. Zresztą właśnie Nowy Jork będzie najbliższym turniejem cyklu, więc teraz będę się starał właśnie na nim skoncentrować, by zagrać tam najlepszy tenis. Awansuje pan na 17. miejsce w rankingu ATP World Tour, to przekłada się na wyższe rozstawienie, ale czy ono rzeczywiście ma większe znaczenie, skoro mnożą się niespodzianki? - Fakt, że to chyba przestaje być handicapem. Zawodnicy z tyłu coraz bardziej zauważają, że każdy jest do pokonania, nawet "wielka czwórka". Trzeba tylko ciężko trenować i wychodzić na kort bez żadnych kompleksów. Po prostu trzeba grać swoje, być na każdy mecz przygotowanym na sto procent i wtedy można wygrywać. Poziom tenisa idzie do przodu i coraz bardziej się wyrównuje. Wraz z awansem w rankingu to pan teraz staje się celem do pokonania dla żądnych krwi ambitnych zawodników z dalszych miejsc. Czy oswoił się pan już nową rolą? - Na pewno jest pewna zmiana, ale z drugiej strony nie można o tym po prostu myśleć. Trzeba wyjść na kort i nie patrzeć, który w rankingu jest rywal, nie lekceważyć tych niżej sklasyfikowanych. Na poziomie pierwszej setki naprawdę nie ma w tej chwili łatwych meczów, jest tak wyrównana gra, że dekoncentracja może sporo kosztować. Zresztą nie ma tak naprawdę szans na rozluźnianie się nawet, jak się gra z kimś na przykład trzeciej setki na świecie. Pewność siebie niejednego już zgubiła, więc trzeba uważać i mieć oczy z tyłu głowy. Popularność ma też ciemne strony, nadmierne zainteresowanie mediów, plotkarskich stron. Czy to panu jeszcze nie zaczęło przeszkadzać? - Nie, generalnie nie interesuje mnie, co się pisze na mój temat i gdzie. Mam nadzieję, że media nie będą mnie chciały w jakiś tam sposób zniszczyć, jak to bywało z różnymi sportowcami, i nie będą przekraczały pewnych granic prywatności. Myślę, że na razie nic takiego wobec mojej osoby się nie stało i liczę, że tak będzie dalej. Owszem, gdy na początku roku przegrałem dwa czy trzy mecze w pierwszych rundach, to dowiedziałem się z gazet, że nie jestem już nadzieją polskiego tenisa tylko przypadkowym człowiekiem, który przez przypadek znalazł się w finale w hali Bercy. Cóż, trudno, nie mogę się tym przejmować, tylko dalej robić swoje. W Londynie rozmawiał Tomasz Dobiecki