Nie tak znowu dawno Łukasz Fabiański poinformował Polskę i świat o swojej decyzji. Z jednej strony nie ma co się dziwić. Trzydzieści sześć lat na karku, liczne kontuzje i chęć jak najlepszego przygotowania się do codziennej pracy w West Ham United przeważyły szalę. Z drugiej, można się domyślać, że Fabiańskiemu po prostu znudziła się rola zmiennika Wojciecha Szczęsnego. Rola, którą Pan Łukasz w zasadzie obsadzał w kadrze od samego początku swojej reprezentacyjnej kariery. Fabiański zawsze miał pod górkę w reprezentacji Najpierw w narodowej bramce asekurował Artura Boruca, później wspomnianego Szczęsnego. I pewnie zawsze zadawał sobie pytanie - w czym oni są lepsi ode mnie i dlaczego kolejny trener kadry stawia właśnie na nich?! Pytanie jak najbardziej uzasadnione, które i ja sobie stawiałem często, oglądając popisy naszych "pierwszych" golkiperów w ostatnich latach. Szczególnie w meczach na wielkich turniejach. I nie rozumiem do dzisiaj, dlaczego tak się działo za Pawła Janasa, Leo Beenhakkera i dzieje w czasach Paulo Sousy. Nawet wtedy, gdy prestiżowy magazyn "Four four two", w czasie kiedy Fabiański grał w Swansea City, uznał go za najlepszego bramkarza Premier League w sezonie 2014/15, to nasi selekcjonerzy wciąż mieli wątpliwości. Fabiański był na pięciu wielkich turniejach piłkarskich. Na dwóch mundialach 2006 i 2018, oraz na trzech Euro - 2008, 2016 i 2020. Pomimo tego trudno powiedzieć, że trenerzy kadry wystarczająco skorzystali z jego talentu. Odwrotnie, rola rezerwowego była jego przekleństwem. Jedynie Adam Nawałka podczas Euro 2016 przełamał ten nomen omen "nieszczęsny" schemat i z powodu losowej konieczności (kontuzja Szczęsnego) wypuścił na boisko Fabiańskiego. Wypuścił i to z rewelacyjnym skutkiem - najlepszym turniejem polskiej drużyny od słynnego, hiszpańskiego mundialu'82. Fabiański i Szczęsny Warto było mu zaufać, bo był prawdziwą rewelacją i podporą tamtej drużyny. Jednak wiary w Fabiańskiego wystarczyło Nawałce tylko na eliminacje do rosyjskiego mundialu 2018. W turnieju finałowym w polskiej bramce ponownie stanął Szczęsny, tak jak wcześniej przysparzając nam wielkich kłopotów i w meczu z Senegalem, i z Kolumbią. "Fabian" bronił w polskiej bramce dopiero w tzw. "meczu o honor" z Japonią. Nie okazywał żadnych fochów, ani frustracji. Po prostu, jak zawsze robił swoje, najlepiej jak potrafił. I to chyba było jego przekleństwo. Ta zawodowa solidność i charakter dobrego człowieka paradoksalnie bardziej mu przeszkadzały, niż pomagały w walce swoje. Aż przyszedł kres cierpliwości i nadziei, że kiedyś, któryś z naszych kolejnych selekcjonerów powie - Łukasz u mnie jest pierwszy. I chociaż Łukasz Fabiański nie jest piłkarsko tak utytułowany jak jego wielcy poprzednicy - Jan Tomaszewski, Józef Młynarczyk, a nawet Hubert Kostka, to zostanie w naszej futbolowej pamięci jako postać jasna, sympatyczna i godna zaufania. Postać na wskroś pozytywna. I na koniec, krótko mówiąc - Pani Łukaszu będziemy wszyscy o Panu pamiętać, bo zwyczajnie Pan na to zasłużył. Marian Kmita