Jeszcze pod koniec marca Rosyjska Agencja Antydopingowa ogłosiła, że w związku z nowymi zarządzeniami ze strony państwa organizacja będzie wciąż działać, ale nie będzie aktywnie badać zawodników. To dopiero niespodzianka, prawda? O ile nikogo specjalnie takie postawienie sprawy za naszą wschodnią granicą nie zdziwiło (tą drogą poszły też Chiny i... Kanada), o tyle już stanowisko Brytyjskiej Agencji, która w połowie marca oświadczyła, że "w związku z odwołaniem imprez sportowych i ostatnim zaleceniami brytyjskiego rządu, będziemy teraz przeprowadzać zauważalnie mniej testów w ramach naszego programu" - zaszokowało świat sportu. Bo i po co puszczać w eter wiadomość, która de facto może zachęcać nieuczciwych sportowców do sięgnięcia po doping? Co dobrego może przynieść taki sygnał? Trudno chyba racjonalnie odpowiedzieć. Szybko zareagował szef WADA Witold Bańka, który oświadczył: "Chcę wysłać całemu środowisku sportowemu mocną wiadomość. Testy to tylko część broni, którymi dysponujemy. Mamy także biologiczne paszporty, a do tego możemy ponownie badać próbki po latach. Zrobimy wszystko, by zapewnić uczciwe warunki gry wszystkim sportowcom. Będziemy walczyć o czysty sport nawet w tak trudnych czasach". I jak powiedział, tak zrobił. Nawet pierwsze, nieśmiałe próby "odmrażania" poszczególnych państw, skutkowały natychmiastowym powrotem do przeprowadzania testów antydopingowych, w odpowiednim reżimie sanitarnym, z zachowaniem wszelkich covidowych procedur. Bo przecież najważniejsze imprezy, choć przełożone, odbędą się. Sportowcy, chcący w nich wystartować muszą być czyści, a rywalizacja uczciwa. Idąc tym - jak najbardziej słusznym - tokiem rozumowania każda inicjatywa, wspierająca działania antydopingowe powinna być wychwalana pod niebiosa. Ale... no właśnie, zawsze jest jakieś ale... w poniedziałek Senat USA przyjął tzw. Rodchenkov Act. Ustawa nosi imię Grigorija Rodczenkowa, byłego dyrektora moskiewskiego laboratorium antydopingowego, który ujawnił niektóre z największych oszustw antydopingowych w Rosji. To on pomagał sportowcom uniknąć pozytywnych wyników testów podczas igrzysk olimpijskich w Soczi w 2014 roku - to on był "geniuszem rosyjskiego laboratorium", jak sam o sobie mówi w filmie dokumentalnym "Ikar" (przy okazji - godna polecenia pozycja na wieczór). Ale wracając do sedna - ustawa zakłada, że "świadome wpływanie (lub usiłowanie, lub konspiracja) na duże międzynarodowe zawody sportowe przy użyciu substancji lub metod zabronionych jest niezgodne z prawem". Co ciekawe, ten akt prawny choć dotyczy indywidualnych sportowców, wymierzony jest przede wszystkim w zorganizowane programy dopingowe na międzynarodowych imprezach. Warunek - Amerykanie muszą być zaangażowani jako sportowcy, sponsorzy lub nadawcy (czytaj: właściwie wszystkie światowe imprezy sportowe). Mówiąc krótko - następnym razem, gdy sportowiec i jego otoczenie pomyślą o dopingu, mogą znaleźć się w amerykańskim więzieniu. Nawet jeśli do przestępstwa nie doszło na terenie Stanów Zjednoczonych. Kary za naruszenie proponowanego prawa antydopingowego obejmują do 10 lat pozbawienia wolności oraz grzywny w wysokości 250 000 dolarów dla osób fizycznych i 1 mln dolarów dla organizacji. I rozpętała się burza! Z jednej strony Travis Tygart, dyrektor generalny Amerykańskiej Agencji Antydopingowej mówi o "monumentalnym dniu w walce o czysty sport", podkreślając, że tylko wysokie sankcje także dla otoczenia sportowca mogą odstraszać. Z drugiej strony pojawia się stanowisko wspomnianej już Światowej Agencji, która obawia się, iż proponowane środki "zakłócą globalne prawne ramy antydopingowe" i "podkopią walkę z dopingiem na całym świecie. Prawdopodobnie doprowadzi to do nakładania się przepisów w różnych jurysdykcjach, co może zagrozić jedności przepisów antydopingowych dla wszystkich sportów i wszystkich organizacji antydopingowych w ramach Światowego Kodeksu Antydopingowego". Ale najciekawsze pojawia się dopiero teraz - nowe prawo w pierwotnej wersji miało dotyczyć także zawodowych i uniwersyteckich sportowców USA, ale później zapisy o nich usunięto: "Dlaczego z tych przepisów wyłączona jest duża część sportu w USA (około pól miliona sportowców)? Jeśli nie są wystarczająco dobre dla amerykańskich sportowców, to dlaczego są w porządku dla reszty świata?" - słusznie dopytuje WADA. I pewnie cała historia, nie odbiłaby się tak szerokim echem, gdyby nie konflikt, który rozgrywa się w tle, a dotyczy raportu opublikowanego przez prezydenckie biuro do spraw zwalczania narkotyków i środków dopingujących w USA. Dokument, który liczy sobie 19 stron, zawiera poważną krytykę WADA, wśród zarzutów są "niedostatecznie transparentne działania", poddawany w wątpliwość jest także odpowiedzialny i niezależny sposób postępowania, który traktowałby fair wszystkich sportowców. WADA odpiera zarzuty, wystosowała też stosowne odwołanie, ale końca sporu nie widać. A jeśli nie wiadomo o co chodzi... no cóż.... WADA jest organizacją finansowaną w połowie przez Międzynarodowy Komitet Olimpijski, a reszta pieniędzy pochodzi od poszczególnych krajów członkowskich (Stany Zjednoczone wpłacają najwięcej - 2,7 miliona dolarów). Chodzi więc o pieniądze, wpływy i możliwość prowadzenia polityki antydopingowej. Jaki będzie ciąg dalszy - trudno przewidzieć, choć z pewnością WADA zrobi wszystko, by przepisy antydopingowe były tak samo transparentne dla wszystkich i tak samo przez wszystkich przestrzegane. Amerykańską ustawę, by mogła obowiązywać, musi podpisać prezydent USA (pytanie który?). Czy będzie to oznaczać dominację USA w kwestii zwalczania dopingu w sporcie, ale na własnych zasadach? Pewnie nie. Czy pomoże w walce z dopingiem w ogóle? Oby tak - bo każde działanie przybliżające nas choćby o milimetr do "czystego sportu" (o naiwności! - pozwalasz nam w to wierzyć!) warte jest podejmowania nawet takich prób. Oby tylko to przeciąganie liny w roku poprzedzającym igrzyska olimpijskie - nie zatarło nam sprawy, o którą toczy się gra. Bo wtedy nikt o sukcesie w zwalczaniu dopingu nawet nie będzie mógł pomarzyć. Paulina Chylewska, Polsat Sport