Norden to tor położony na północy Niemiec, bardzo blisko morza. W zasadzie tor nie jest nawet w tym mieście, a w pobliskim Halbemond. Droga dojazdowa na stadion - o dziwo - wiedzie przez asfalt, a nie przez pole czy leśną ścieżkę, jak to bywa w przypadkach wielu niemieckich obiektów. Gdy dojechaliśmy do Norden, byliśmy w dużym szoku. Należało się spodziewać sporej frekwencji, bo to był jednak powrót znanego toru, ale praktycznie brak możliwości zaparkowania na 40 minut przed zawodami był naprawdę dużym zaskoczeniem. Udało się jednak znaleźć miejsce. Sam tor robi wrażenie. To wielki, betonowy obiekt w starym stylu, lekko przypominający tor w Poznaniu czy Lesznie. Mieści 40 tysięcy ludzi i jak powiedział nam starszy pan, który był naocznym świadkiem wspomnianego finału a 1983 roku, tyle właśnie wówczas było na trybunach. Oczywiście, Storbeker Pokal nie miał prawa zrobić podobnych liczb, ale tak czy inaczej przyszło sporo kibiców. 6-8 tysięcy było na pewno, ale na tak dużym stadionie po prostu nie było tego aż tak widać, bo ludzie się "rozstrzelili" po sektorach. Wiatr niczym na kieleckim dworcu Utarło się powiedzenie, że na dworcu PKP w Kielcach zawsze mocno wieje. Rzeczywiście, coś w tym jest. Trudno jest tam oczekiwać na pociąg dłuższy czas i mocno nie zmarznąć. Podobnie zresztą jest w Norden. Tor położony praktycznie nad samym wybrzeżem, czuć inny klimat. Wiele osób przyszło na zawody w krótkim rękawku, a wyszło w kurtce. Byli też tacy, którzy zdecydowali się założyć zimowe czapki, mimo że była końcówka maja. Zawody w Norden de facto trwały już od 9 rano, bo wówczas rozgrywano turnieje dla dzieci, juniorów, 250 cc oraz słabszych zawodników 500 cc. Osoby, które przyszły na sam Storbeker Pokal mogły się tylko z tego cieszyć, bo zapewne dodatkowe biegi niesamowicie wydłużyłyby i tak już długie zawody, ale o tym w osobnym akapicie. Pod tym względem Niemcy nie mają sobie równych. Przeciętny polski kibic poszedłby do domu Jesteśmy przyzwyczajeni do tego, że zawody w Polsce trwają zawsze około dwóch godzin. Wymogi telewizyjne robią swoje. W zasadzie jest to czas optymalny, który każdemu odpowiada. Nawet Grand Prix w Warszawie przejechano w rekordowe 125 minut. Ktoś, kto pojedzie na jakieś zawody do Niemiec, dozna szoku. W Norden 12 biegów odjechano w... cztery godziny. Tak, cztery godziny. Ciągnęło się to niemiłosiernie i to jedyny negatywny aspekt żużla za naszą zachodnią granicą. Powód? Zdecydowana większość ośrodków organizuje jeden turniej w roku, czasem dwa. Chcą tym samym zarobić na gastronomii, ile się da, "wycisnąć" turniej do maksimum. Przerwy są sztucznie przedłużane, polewa się mokry tor, czasem nawet wymyśla awarie, by wszystko potrwało dłużej. W Norden przerwy między seriami były po 25-30 minut. Dla polskiego kibica jest to trudne do zniesienia. Zapewne wielu wyszłoby w połowie zawodów. Z dziennikarskiego obowiązku dodajmy, że turniej wygrał Lars Skupień. Polak był najlepszym zawodnikiem dnia, choć zaliczył jedną wpadkę. Finał w sześcioosobowej stawce rozegrał jednak po profesorsku i pokonał miejscowych matadorów: Renego Deddensa i Sandro Wassermanna.