Wimbledon... to Wimbledon, i już!
Większość tenisistów zapytanych o to, który turniej najbardziej chcieliby wygrać, bez większego namysłu odpowiada: Wimbledon. Zwykle trudniej przychodzi uzasadnienie wyboru, a najczęściej usłyszeć można argumenty: tradycja, prestiż, trawa oraz "bo to przecież Wimbledon".

- Wiadomo, że najbardziej lubię grać na trawie, a najważniejszym turniejem rozgrywanym na trawie jest Wimbledon. Grałam już kilka, czy nawet kilkanaście meczów na Korcie Centralnym, nie pamiętam dokładnie ile. Ale zawsze jak tu wracam, to czuję się wspaniale, mam w sobie wiele energii i zapału, chcę grać swój najlepszy tenis i wygrywać mecze. To miejsce dodaje skrzydeł i bardzo mobilizuje do tego, żeby dać z siebie wszystko, co najlepsze - powiedziała Interii Agnieszka Radwańska.
Radwańska, finalistka Wimbledonu sprzed czterech lat, jest już w 1/8 finału tegorocznej edycji. W poniedziałek krakowianka, rozstawiona z numerem trzecim, spotka się w czwartej rundzie ze Słowaczką Dominiką Cibulkovą (19.). Jest jedyną Polką, jaka została w singlowej rywalizacji, po porażkach w pierwszych meczach Magdy Linette i Pauli Kanii.
Kani nie powiodło się również w pierwszej rundzie debla, podobnie jak Klaudii Jans-Ignacik i Alicji Rosolskiej, również grającymi z zagranicznymi partnerkami. Ich los w sobotę podzielił Łukasz Kubot. Natomiast w niedzielę występ w grze podwójnej zakończył Marcin Matkowski z Leanderem Paesem z Indiii. Przegrali z fińsko-australijskim duetem Henri Kontinen i John Peers 3:6, 2:6.
- Wiadomo było, że jako nierozstawiona para w drabince nie będziemy mieli łatwej drogi. Rywale byli rozstawieni, dzisiaj zagrali lepiej od nas i to wszystko. Na pewno szkoda, że organizatorzy zdecydowali, że w dwóch pierwszych rundach gra się w tym roku do dwóch, a nie trzech wygranych setów. To może trochę wypaczać niektóre wyniki. Oczywiście wszyscy mieliśmy takie same szanse, ale jednak na trawie w Wimbledonie gra się w deblu męskim do trzech wygranych setów, to daje więcej możliwości - powiedział Interii Matkowski.
Polak wystąpi jeszcze w Londynie w grze mieszanej, razem ze Słowenką Katariną Srebotnik. Jako rozstawieni - z numerem 11. - mieli na otwarcie "wolny los" i zaczną rywalizację od drugiej rundy. Swoich pierwszych rywali poznają wieczorem. Podobnie Kubot z Czeszką Andreą Hlavaczkovą (6.), którzy późnym popołudniem spotkają się w pierwszym wspólnym meczu, w drugiej rundzie, z czesko-brazylijskim duetem Barbora Klejcikova i Andre Sa.
Do drugiej rundy miksta awansowała w niedzielę Alicja Rosolska w parze z Treatem Hueyem z Filipin, pokonując Amerykankę Nicole Melichar i Brazylijczyka Marcelo Demolinera 6:0, 7:6 (7-1). Teraz spotkają się z Australijką Anastasią Rodionovą i Rohanem Bophaną z Indii (13.).
Wracając do wyjątkowości Wimbledonu, najstarszego i najbardziej prestiżowego turnieju tenisowego na świecie. Wiele toczono już dyskusji o wyższości trawy nad kortami twardymi czy ziemnymi, nad przewagą style serwis-wolej - odchodzącego niestety powoli do przeszłości - nad "tłuczeniem piłek na betonie" czy mozolnymi wymianami z głębi kortu. Jednak wciąż nie ma mądrego, który by potrafił wytłumaczyć i zebrać wszystkie argumenty tłumaczące czemu Wimbledon jest uważany za najważniejszy turniej w sezonie i czemu tak bardzo różni się od wszystkich innych.
Ale spróbujmy, przynajmniej po części uporządkować myśli na ten temat ustami tych, którzy co roku stają na głowie, by znów zagrać na równo przystrzyżonej trawie, podobno najtrudniejszej z tenisowych nawierzchni.
Znamienny przykład Rogera Federera, który wracając po kontuzji kolana, przed miesiącem zrezygnował ze startu w Roland Garros, czym przerwał imponującą serię 65 występów w turniejach wielkoszlemowych, zapoczątkowaną w styczniu 2000 roku w Australian Open.
- Nie wyobrażam sobie żadnego roku w swojej karierze, w którym miałbym nie zagrać w Wimbledonie. Po prostu nie mógłbym tu nie przyjechać i nie zagrać na ulubionej trawie. Jeśli to byłoby konieczne, mógłbym się nawet wypisać ze szpitala na własne życzenie, choćby dzień po najbardziej skomplikowanej operacji - powiedział Szwajcar po pierwszym wygranym meczu w tegorocznym The Championships.
Federer został okrzyknięty "królem trawy", gdy w 2012 roku po raz siódmy w karierze triumfował na kortach przy Church Road. Wcześniej udało mu się to w latach 2003-07 i w 2009 roku, a trzykrotnie ponosił porażki w finale (2009, 2014-15). Na swojej ulubionej trawie, tej w Londynie, przed czterema laty sięgnął też po upragniony złoty medal olimpijski, choć tylko w deblu (w parze ze Stanem Wawrinką) i srebro w singlu.
W sobotę doszło do jednej z największych sensacji w męskim tenisie, bowiem w trzeciej rundzie odpadł Novak Djoković, który od ubiegłorocznego zwycięstwa w Londynie wygrał 30 kolejnych meczów w Wielkim Szlemie, triumfując również w US Open, Australian Open i Roland Garros. Na konferencji prasowej po porażce Serb nie był zbyt rozmowny, ale warto zwrócić uwagę na to, co powiedział w krótkim wywiadzie dla stacji telewizyjnej BBC
- Ciągle słyszę dzisiaj pytanie, czy nie boli mnie, że przegrałem w trzeciej rundzie Wimbledonu. Przecież to oczywiste, że tak, bo to Wimbledon, najważniejszy turniej w sezonie. Tym bardziej jest to bolesne, ze wygrywałem go w ostatnich dwóch sezonach, więc teraz czuję niedosyt, złość, rozczarowanie i wiele innych podobnych emocji. Mam świadomość, że każda dobra seria musi się kiedyś skończyć, ale chyba mniej przykre byłoby, gdyby to się stało w US Open, albo w innym turnieju wielkoszlemowym. Mam soje ambicje, oczekiwania i pewnie łatwiej byłoby mi zaakceptować, gdybym przegrał w półfinale lub finale. Ale trzecia runda, to zdecydowanie dla mnie za wcześnie, szczególnie w Wimbledonie - powiedział tenisista z Belgradu.
W sumie Djoković trzykrotnie wygrywał na londyńskiej trawie, bo po raz pierwszy udało mu się to w 2011 roku. W Wielkim Szlemie odnotował 12 triumfów i wciąż trochę mu brakuje do rekordu Rogera Federera - 17 zwycięstw.
Tylko raz puchar dla najlepszego singlisty turnieju na kortach przy Church Road trzymał w rękach Goran Ivanisević. Kiedy dwa lata temu, już w pokazowym turnieju weteranów miał okazję wystąpić na Korcie Centralnym, rozpłakał się wchodząc do gry.
- Kiedy jako junior po raz pierwszy przyjechałem na Wimbledon, po prostu zakochałem się w tym miejscu i marzyłem tylko o tym, żeby wygrać kiedyś ten turniej. Kiedy przegrałem trzeci raz w londyńskim finale, a z roku na rok coraz bardziej spadałem w rankingu ATP World Tour, powoli traciłem nadzieję, że mi się uda spełnić to marzenie. Kiedy byłem poza pierwszą setką i myślałem coraz częściej o zakończeniu kariery, bo miałem serdecznie dosyć ciągłych kontuzji i porażek, organizatorzy przyznali mi "dziką kartę" do turnieju głównego. Powiedziałem sobie, że spróbuję jeszcze raz, choć nie wierzyłem wtedy w zwycięstwo, po prostu chciałem znów wyjść na wimbledoński Kort Centralny i poczuć jego niesamowitą atmosferę - powiedział Interii Ivanisević, który poniósł porażki w wimbledońskich finałach w 1992, 1994 i 1998 roku, zanim odniósł życiowy sukces.
W Wimbledonie 2001 Chorwat wydawał się kompletnym outsiderem, nękany kontuzjami, z odległym rankingiem. Ale z meczu na mecz zaskakiwał wszystkich świetną grą i eliminując kolejnych wyżej notowanych rywali. Jego zwycięski finał z Australijczykiem Patrickiem Rafterem przerywał deszcz, a doko0ńczono go dopiero w poniedziałek.
- To, co się działo w tamtym turnieju, było działaniem sił wyższych. Wiele się wtedy modliłem i prosiłem, a Bóg wtedy mnie wysłuchał. I pewnie zrobił to dla świętego spokoju, żebym się wreszcie od Niego odczepił, ale dzięki temu spełniło się moje największe marzenie w życiu. Pamiętam, jak wróciłem na Kort Centralny po kilku latach od zakończenia kariery, żeby zagrać pokazowy mecz wśród weteranów. Kiedy tylko tam stanąłem mocno mnie złapało za gardło i nie mogłem opanować emocji. Nawet nie było mi wstyd, że rozpłakałem się jak małe dziecko - dodał Ivanisević.
Jest jeszcze jedna rzecz, która odróżnia Wimbledon od reszty turniejów w kalendarzu. 19. dzielnica Londynu to typowo mieszkalna okolica, z bardzo słabym zapleczem noclegowym dla turystów. Zresztą poza dwoma tygodniami imprezy na kortach przy Church Road, rzadko się tu zapuszczają.
Dlatego tenisiści na czas Wimbledonu wynajmują od okolicznych mieszkańców całe piętra albo nawet domy na dwa tygodnie, płacąc z góry za cały okres pobytu, nawet jeśli opuszczają je po porażkach w pierwszych rundach.
- Tylko podczas Wimbledonu nie mieszkamy w hotelach, dlatego zawsze wszyscy przyjeżdżają tu z żonami i dziećmi, ja też. Panuje tu bardzo ciepła i rodzinna atmosfera, a mieszkanie w odległości pięciu czy dziesięciu minut pieszo od kortów pozwala spędzać dużo czasu z najbliższymi. Nie muszę myśleć, co robią moja żona i córka w Warszawie, nie musze dzwonić do nich, bo są tu ze mną. Myślę, że przy całej historii, tradycji i prestiżu Wimbledonu to jest jeden z dość ważnych argumentów, który go wyróżnia w kalendarzu - powiedział Interii Matkowski.
Z Londynu Tomasz Dobiecki
Więcej na ten temat
Zobacz także
- Polecane
- Dziś w Interii
- Rekomendacje