Creteil to niewielkie miasto w okolicach Paryża. Tam w 2003 roku działy się rzeczy niesamowite z punktu widzenia polskiego kibica. Dariusz Jabłoński w rywalizacji grupowej w mistrzostwach świata w zapasach w stylu klasycznym wygrał jedną walkę i jedną przegrał. Awansował do ćwierćfinału. Mistrz Europy z 1997 roku walczył świetnie. Do półfinału awansował po pokonaniu - bez straty punktu - Duńczyka Hakana Nybloma. W półfinale - także bez straty punktu - wygrał z Czechem Petrem Svehlą. W finale też miało być lekko, łatwo i przyjemnie. Rywalem był Im Dae-won z Korei Południowej. "Kalafior" i podbite oko. Cierpienie w drodze po złoto Walka miała jednak sensacyjny przebieg. Polak dał się zaskoczyć i złoty medal mistrzostw świata, na który tak ciężko pracował, niemal mu się wymykał. Prasa tak pisał o walce, która uznana została, za najlepsze starcie mistrzostw świata: "Finałowa walka 30-letniego zawodnika Cementu Gryf Chełm z reprezentantem Korei Południowej Dae Wong Imem dostarczyła obserwatorom nie lada emocji. Na 40 sekund przed zakończeniem pojedynku Polak przegrywał 2:5 i wydawało się, że złoto »odjechało«. Jednak Jabłoński nie zrezygnował. Zaatakował z wielką determinacją wykonując dwie piękne akcje techniczne - po »nurku« był wzorcowy »wózek« - i na tablicy pokazał się wynik 6:5. Rywal już nie zdołał odpowiedzieć, a publiczność zgotowała pierwszemu od 9 lat polskiemu mistrzowi świata klasyków owację na stojąco; ta walka została zresztą uznana za najlepszą w turnieju". - To była specyficzna i jedna z najbardziej niestandardowych walk w mojej przygodzie z zapasami. Wychodząc do niej, nie byłem arogancki i pewny siebie, ale byłem przekonany, że wygram ją. I z takim nastawieniem do niej wyszedłem. Kiedy kończyła się pierwsza runda, zobaczyłem, że przegrywam 2:5. Swoimi oczami widziałem jednak, jakby było 0:0. Oczywiście w przenośni. Kompletnie mnie to nie ruszyło. W duchu mówiłem sobie: halo, ale przecież ta walka jest moja. I ciągle parłem do przodu. Nawet kiedy wyszedłem już na prowadzenie. Tylko tak można było zniechęcić rywala - opowiadał Jabłoński o walce, która doprowadziła go życiowego sukcesu. W MŚ walczył z opaską na głowie, a na najwyższy stopień podium wchodził z podbitym okiem. Wyglądał jak bandzior, ale warto było tak cierpieć. - Miałem twarde walki. Było wiele starć głowami i mocno oberwało moje ucho. Zrobił się, jak to mówimy, "kalafior" i potrzebna była opaska, bo każde dotknięcie ucha to był potworny ból. Podbite oko to zasługa Koreańczyka, który w finale mocno bił głową od początku walki - komentował nasz mistrz. Zaskakujący polski medal, nasz zawodnik zdemolował mistrza świata Pojechał po olimpijski medal, a wrócił z Bogiem w sercu Jabłoński trzykrotnie rywalizował w igrzyskach olimpijskich. W 1996 roku w Atlancie był ósmy w kategorii muszej (52 kg). Cztery lata później w Sydney doznał dwóch porażek i szybko pożegnał się z turniejem. Do Aten (2004) przyjeżdżał jednak jako mistrz świata. Miał 31 lat, a zatem to była dla niego ostatnia szansa na to, by wywalczyć olimpijski medal. Skończyło się na jednej wygranej i jednej przegranej walce i 15. miejscu. Nie udało mu się zatem skompletować korony, bo przecież wcześniej był też mistrzem Europy. Po latach jednak Jabłoński przyznał - dość zaskakująco - że igrzyska w Atenach okazały się dla niego największym zwycięstwem. - Tam narodziłem się na nowo - wypalił. W życiu chełmianina wydarzyło się w Atenach coś, co na zawsze odmieniło jego życie. - Nie wywalczyłem medalu igrzysk, ale wówczas w Atenach wydarzyło się coś większego. Miałem wówczas rozmowę z kapelanem reprezentacji Polski. Poruszyliśmy temat mojej wiary. Na pożegnanie Zbyszek zadał mi pytanie: Darek, czy w twoim sercu jest Jezus Chrystus jako Pan i Zbawiciel? Odpowiedziałem mu wówczas: Tak. Podał mi rękę, zostawił mi kilka fragmentów z Pisma Świętego, które przeczytałem sobie jeszcze tego samego dnia wieczorem. I w moim sercu coś zaiskrzyło - opowiadał Jabłoński. - Opadły mi klapki z oczu i zobaczyłem, że żyję w bagnie grzechów. Zgiąłem wtedy kolana i powiedziałem: Panie Jezu ja nie chcę już żyć w ten sposób. Chcę iść za Tobą i Ciebie naśladować. Oddaje swoje serce i życie dla Ciebie. Przepraszam Cię za wszystkie moje grzechy i za to co w życiu nabałaganiłem. I wtedy zaczęła się niesamowita przygoda, która trwa do tej pory. Od tamtego czasu jeszcze nigdy nie zawiodłem się na Bogu i moim Panu Jezusie Chrystusie. Świadomie podjąłem tę decyzję. Narodziłem się wówczas na nowo - dodał. Zamiast z medalem igrzysk, wracał z Bogiem na ustach i w sercu. W 30-latku dokonała się niebywała przemiana. - Od tamtego czasu zacząłem się szczerze modlić. Prosiłem Boga, aby mi pomógł w sprawach, które nie grały w moim życiu, różne uwikłania, przeklinanie, nadużywanie alkoholu. Po niedługim czasie zobaczyłem, że Bóg uzdrowił te sfery mojego życia. Zacząłem wsłuchiwać się w głos Ducha Świętego, który mnie prowadzi w życiu. Nawet gdy było ciężko w moim małżeństwie, Duch Boży pokierował mnie, jak naprawić mój związek, aby moje "tak" wypowiedziane na ślubie nie było tylko jakimś frazesem, ale bym dotrzymał obietnicy, jaką złożyłem, "że nie opuszczę cię, aż do śmierci" - mówił. - Dwa-trzy lata po tamtych wydarzeniach w rozmowie z Bogiem zobaczyłem, że On zaczyna się do mnie uśmiechać. Może to dziwnie zabrzmi, ale ten dialog wyglądał tak:Pamiętasz igrzyska?- Pamiętam.I co? Nie udało się?- Nie udało się.Zobacz jednak, co największego dokonało się na tych igrzyskach.Tam zdobyłem coś więcej niż złoty medal. Na tych igrzyskach Chrystus zasiadł na tronie mojego życia. Gdyby miał do wyboru wszystkie medale czy Chrystus, to oddałbym wszystkie, jakie wcześniej zdobyłem, i zabrał tylko to, co się wówczas wydarzyło wieczorem w Atenach. Żaden sukces nie równa się z tym, czego ja wtedy doświadczyłem. To było największe zwycięstwo, jakie kiedykolwiek odniosłem. Dlatego mogę o sobie powiedzieć, że jestem spełniony. Nie wstydzę się z tego. To jest moje świadectwo - dodał Jabłoński z wielką radością na ustach, przeżywając to tak, jakby ta chwila wydarzyła się przed momentem. Nasz zapaśnik przyznał, że od 19 lat doświadcza cudów na każdym kroku i czuje, jak przez życie prowadzi go Bóg. Zapytany o to, czy jego życie przed przemianą, jaka dokonała się u niego w stolicy Grecji, nie było wzorem do naśladowania, odparł: - Słyszałem wiele świadectw ludzi i opowieści o tym, jakimi byli łotrami. Ja przy nich byłem grzeczną owieczką. Wiele osób uważało mnie za porządną osobę. Chodziłem do kościoła. Mnie się wydawało, że wszystko było w porządku. Byłem jednak grzesznikiem. Robiłem naprawdę niedobre rzeczy, ale nie będę się tutaj spowiadał z moich występków. Z jednej strony wszystko było w porządku, a z drugiej nie. Tymczasem z jednego źródła nie może wypływać woda słodka i woda gorzka. Trzeba obrać jakąś drogę. Albo idziemy za Panem Bogiem, albo żyjemy tak i tak. I ja tak żyłem. W obłudzie i dwulicowości. Niby grzeczny i uśmiechnięty, ale tylko ja i Bóg wiemy, jakie głupoty w swoim życiu robiłem. Grzech oddziela nas od Boga. Odkąd poszedłem za Chrystusem, zacząłem żyć w prawdzie. Bóg mi przebaczył te wszystkie złe czyny. Oddzielił moje życie grubą krechą. W Bogu zobaczyłem obraz tego, jaki ojciec powinien być dla swoich dzieci. Ciągle mnie uczy tylko tych dobrych rzeczy. Ponad 2000 lat Chrystus oddał swoje życie za wszystkie nasze grzechy. Także te moje. Niesamowite jest to poświęcenie Boga dla nas. Jabłoński przyznał, że odkąd na pięcie odwrócił się od dawnego życia, to wydaje mu się, jakby się unosił w powietrzu. W jego sercu i na ustach ciągle króluje uśmiech i radość. Ciało odmawiało posłuszeństwa, a on parł po złoto Jabłoński, jako sportowiec, odniósł jeszcze jeden poważny sukces. W 1997 roku został mistrzem Europy. W finale pokonał Białorusina Fajrata Magueramowa. Kulisy tej walki były jednak równie niesamowite, jak finał mistrzostw świata i wydarzenia z igrzysk w Atenach. - Tam prowadziłem i miałem utrzymać tylko wynik. Dokonałem tego, choć moje ciało kompletnie odmówiło mi posłuszeństwa. I tak było przez ostatnią minutę walki. Tam mój umysł niósł moje ciało. To było zwycięstwo odniesione silną wolą, bo nogi miałem tak zakwaszone. Schodzą po walce z maty, która była na podeście, omal nie upadłem. Zdążyłem się jeszcze oprzeć o trenera mojego rywala, który tylko wymownie się do mnie uśmiechnął. To była najtrudniejsza walka w moim życiu - wspominał. Trener i wychowawca. Wciąż czeka na olimpijski medal W piątek, 28 kwietnia, Jabłoński skończył 50 lat. Z tego 38 spędził na zapaśniczej macie. Najpierw jako zawodnik, a potem jako trener. Zresztą wychowaniem i szkoleniem młodzieży zajmuje się cały czas. Jest trenerem w Gryfie Chełm, z którego zresztą się wywodzi, ale też jest nauczycielem wuefu w Zespole Szkół Technicznych nr 1 w Chełmie. Sam też uczęszczał do tej placówki. - Lata lecą i może nie jestem w stanie pokazać i wykonać każdej techniki, ale staram się przekazywać najlepiej, jak tylko potrafię, swoją wiedzę. Mierzę wysoko i chciałbym, by moim zawodnicy zdobywali medale największych imprez - powiedział Jabłoński. Nasz zapaśnik doczekał się już kilku medali swoich wychowanków, choć na razie są to krążki zdobywane w młodszych kategoriach wiekowych. Patryk Kamiński był brązowym medalistą mistrzostw świata w gronie kadetów. Szymon Szymonowicz to z kolei medalista mistrzostw świata i Europy młodzieżowców. Sam Jabłoński nigdy nie stanął na olimpijskim podium, ale za to może kiedyś dokona tego któryś z jego zawodników. To byłoby choćby tylko częściowe zaspokojenie marzeń, jakie kiedyś miał chełmianin. - Gdy kiedyś dojdzie do takiej chwili, a bardzo w to wierzę, to będę skakał ze szczęścia - przyznał. Jabłoński jest nie tylko trenerem, ale dla swoich zawodników stara się być wychowawcą. - Zapasy bez budowania drugiego człowieka nie dawałaby mi takiej radości. Uczę ich nie tylko tego, jak być najlepszym w sporcie, ale też tego, jak wartościowo żyć na tym świecie. Chcę, by wyrośli z nich mężczyźni z prawdziwego zdarzenia, którzy mogą dać coś drugiemu człowiekowi. Niech walczą, jak ja, do końca i nawet w beznadziejnej sytuacji. To przyda im się też w życiu, bo w nim też trzeba rozwiązywać wiele problemów i stawiać czoła przeciwnościom - mówił 50-latek. Wyrwany z biedy Jabłoński do sukcesów doszedł dzięki ciężkiej pracy. W drodze na szczyt wiele pomógł mu jego młodszy brat Piotr, olimpijczyk z Atlanty (1996), uczestnik mistrzostw Europy i świata, a także medalista mistrzostw świata i Europy juniorów. - Brat był jednym z moich najtrudniejszych rywali na świecie, bo znaliśmy się i znamy, jak dwa łyse konie. On miał większe predyspozycje ode mnie, jeśli chodzi o wytrzymałość. Nigdy jednak żaden z nas nie odpuścił. Kiedy wchodziliśmy na matę, to żaden z nas nie miał brata. Poza nią byliśmy papużkami nierozłączkami. Nawzajem się napędzaliśmy i to na pewno nam pomagało - powiedział Jabłoński. Jednym z tych, którzy mieli wielki wpływ na jego karierę, był Andrzej Głąb. To wicemistrz olimpijski z Seulu (1988). Pierwszym trenerem naszego zapaśnika był Krzysztof Grabczuk, a potem Jan Potocki, ale w czasach Głąba, który prowadził go w klubie, odnosił on największe sukcesy. - Nie zapomina się takich lotów. Andrzej Głąb rzucał mną tak, że fruwałem jak samolot. Wycierał mną matę, jak ścierką. Był naprawdę niesamowity. Robił ze mną, co chciał. Aż do momentu, kiedy udało mi się wylądować nie na plecach, a na brzuchu, co już było dużym sukcesem. Wtedy coś odpaliło - śmiał się Jabłoński, który teraz razem z Głąbem jest trenerem w klubie. Nasz były mistrz świata pochodził z wielodzietnej rodziny, w której nie przelewało się. Zapasy dla niego i jego brata stanowiły zatem odskocznię. - Zapasy wiele znaczą w moim życiu. Pochodzę z rodziny, w której rodzice mieli pewne perturbacje w związku. To nie była zatem w moim wypadku sielanka. Wręcz przeciwnie. Dlatego szukałem odskoczni, bym mógł się realizować w życiu. I znalazłem ją w sporcie - przyznał. On sam tworzy bardzo szczęśliwy związek z żoną Beatą. W tym roku będą obchodzić 25. rocznicę ślubu. Oboje mają dwóch synów. Starszy Damian ma 23 lata i studiuje. Kiedyś próbował zapasów, ale postawił na piłkę. Gra w drużynie Kłos Chełm, a przy okazji szykuje się do zawodu trenera. Młodszy Bartek ma 18 lat. Przez półtora roku zajmował się zapasami i trenował pod okiem ojca. Potem przeniósł się do piłki nożnej i teraz jest sędzią w futbolu. Chełm, w którym mieszka Jabłoński, znajduje się tuż przy granicy z Ukrainą, w której trwa brutalna wojna z Rosją. - Teraz już jest spokój, ale to, co się działo po wybuchu wojny, to było coś niesamowitego. Akcje trwały przez całą dobę, także w nocy. Wszyscy staraliśmy się nieść pomoc ludziom z Ukrainy. Teraz nie ma już takiej liczby uchodźców, ale na początku było strasznie dużo, a Chełm stanowił miejsce przesyłowe. Wysyłaliśmy uchodźców dalej autokarami i pociągami w Polskę i świat - zakończył.