"Jako członek amerykańskiej drużyny zapaśniczej na igrzyska olimpijskie w 2000 roku Rulon stanął naprzeciwko rosyjskiej legendy Aleksandra Karelina. To, co się stało, można opisać jedynie jako scenariusz Dawid kontra Goliat. Wbrew przerażającym przeciwnościom losu Rulon wyłonił się jako zwycięzca. Dzięki temu natychmiast zyskał podziw Amerykanów, zdobywając złoty medal w jednym z największych zwycięstw w historii igrzysk" - tych kilka zdań można wciąż przeczytać na oficjalnej stronie internetowej Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego. Amerykańskie ciało plus polska technologia Aby zrozumieć fenomen tego wydarzenia, trzeba zdać sobie sprawę z dwóch rzeczy. Pierwsza jest wiedzą dość powszechną, mianowicie od dekad nieprzerwanie trwała walka mocarstw o wpływy, z jednej strony ZSRR i podległych mu państw bloku wschodniego, a z drugiej blok zachodni pod przywództwem Stanów Zjednoczonych. W czasach nieustających napięć i "zimnej wojny", rywalizacja przenosiła się także na grunt sportowy. Dość wskazać, że w 1980 roku większość państw zachodnich, na czele z USA, zbojkotowała igrzyska olimpijskie w Moskwie. W rewanżu - cztery lata później w Los Angeles - zabrakło sportowców ze Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich, a także jego akolitów, czyli między innymi Polaków. Rozpad ZSRR, a wraz z nim kres "zimnej wojny", nastąpił w 1991 roku, ale dziewięć lat później - w trakcie trwania igrzysk olimpijskich w Sydney - pragnienie udowodnienia wyższości obu mocarstw, zwłaszcza gdy dochodziło do bezpośrednich pojedynków na niwie sportowej, wciąż było wielkie. A druga sprawa była taka, czego świadomi byli już głównie tylko kibice sportu, że rywalizujący w kategorii 130 kilogramów zapaśnik Aleksander Karelin jest nie do pobicia. "Rosyjski Niedźwiedź", jak nazywano tego gladiatora rodem z Nowosybirska, był zawodnikiem z innej planety. Gdy przystępował do rywalizacji olimpijskiej w największym mieście Australii i Oceanii, mógł kompletnie nie pamiętać swojej wcześniejszej porażki. Przytrafiła mu się ona - uwaga - 13 lat wcześniej (w 1987 roku przegrał z ówczesnym mistrzem Rosji i Europy Igorem Rostorockim na mistrzostwach ZSRR - przyp.). Zgodnie z planem "Aleksander Wielki" doszedł do finału kategorii superciężkiej, gdzie czekał na niego 29-letni Gardner, do tego momentu zaledwie dwukrotny złoty medalista mistrzostw panamerykańskich. A Karelin? Od jego dokonań mogło zakręcić się w głowie: 3-krotny mistrz olimpijski, 9-krotny mistrz świata, 12-krotny mistrz Europy i triumfator Pucharu Świata. Jednym słowem - 33-letni nadczłowiek. Historia, która wymknęła się wszelkim przewidywaniom, napisała się w środę, 27 września 2000 roku w obiekcie Exhibition Hall w Sydney. "Rulon Gardner dokonał czegoś nie do pomyślenia. Pokonał niepokonanego. Udowodnił, że Aleksander Karelin nie jest doskonały. Cud na lodzie? To był cud na macie. Zaskoczenie było oszałamiające. Praktycznie nikt w tłumie, poza najbliższą rodziną Gardnera, nie mógł w to uwierzyć. Właśnie pokonał człowieka, który nigdy nie przegrał w zawodach międzynarodowych" - pisał w swojej relacji dziennik ESPN, budując kolejne zdania w równie euforycznym tonie. Bez mała lewitować zaczął także trener reprezentacji USA w stylu klasycznym Steve Fraser, który sam oniemiał. - Co się stało? Rulon właśnie pokonał najlepszego zapaśnika w historii - szalał szkoleniowiec. Tymczasem nawet w korespondencji potężnej amerykańskiej redakcji, na zdjęciu autorstwa fotografa agencji Associated Press, widzimy cztery następujące postaci: załamanego Karelina, obok sędziego głównego, z lewej uszczęśliwionego Gardnera, a w jego tle... Romana Wrocławskiego. Sensacyjny mistrz Rulon Gardner pokłonił się Romanowi Wrocławskiemu Polski mistrz świata w zapasach z 1982 roku (waga 100 kg) już wtedy był na cenzurowanym, dla wielu stał się persona non grata (jego burzliwe losy zgłębiliśmy na początku listopada 2024 roku w obszernym wywiadzie - czytaj TUTAJ), niemniej w Sydney odegrał swoją niepoślednią rolę. Wprawdzie nie znalazł się w oficjalnym sztabie szkoleniowym kadry Stanów Zjednoczonych, tylko przyleciał nad Pacyfik na zaproszenie Komitetu Olimpijskiego USA (w ramach U.S. Olympic Family Program), jednak w pobliżu maty grał pierwsze skrzypce. I w niebogłosy podpowiadał zawodnikowi, którego kilka lat wcześniej zaczął uczyć wymagającego stylu klasycznego. - A teraz, z pokorą. Ja absolutnie czuję się uczniem polskiej szkoły zapasów i spuścizny wielkich naszych mistrzów. Od Pytlasińskiego i Cyganiewicza, przez mojego pierwszego trenera Juliana Pietraka, trenera w Wisłoce Dębica Czesława Korzenia, w reprezentacji Polski Stasia Krzesińskiego, profesora i geniusza zapasów, który siedział przy wszystkich moich najważniejszych walkach w narożniku, czyli Bolesława Dubickiego, po cały panteon naszych mistrzów, na czele z Kazimierzem Lipieniem. A nie mogę też zapomnieć o wspaniałych sparingpartnerach, jak Włodzimierz Smoliński, czy Czesław Kwieciński. Ci ludzie byli moimi idolami i przy nich uczyłem się zapasów, a później byłem korepetytorem Rulona - zaznacza wychowanek Piotrcovii Piotrków Trybunalski. Polak obezwładnił radzieckiego zamachowca. To była brawurowa akcja. Stanisław Krzesiński wielki i skromny Zasług Wrocławskiego nie sposób zmarginalizować, co bezpośrednio wynika ze słów samego Gardnera. Na portalu fivepointmove.com można odnaleźć z nim wywiad, w którym zapytany o konkretny, zwrotny moment w całej swojej karierze, który miał na niego zasadniczy wpływ, namalował słowami polski rozdział. - Gdy zaczynałem walczyć w stylu klasycznym, a było to około 1995 roku, niewiele rozumiałem z tego sportu. Początkowo też nie traktowałem go zbyt poważnie, a Matt Ghaffari (wicemistrz olimpijski z Atlanty - przyp.) mnie deklasował. Czego nie próbowałem zrobić, on miał na mnie receptę. Aż zadałem sobie pytanie: "jak mogę się stać taki jak on?". Cóż, jedynym sposobem, aby przeobrazić się w takiego zawodnika, było poświęcenie czasu, wysiłek oraz zrozumienie technik i chwytów. Pracowałem wtedy z Romanem Wrocławskim, mieszkałem w Arizonie. Roman wyznawał cierpliwość, mówiąc że pojmowanie tego wszystkiego wymaga czasu, a jedynym sposobem jest codzienne ich przerabianie. Pamiętam, jak mówiłem: "Roman, naucz mnie... Roman, naucz mnie". A on odpowiadał: "Rulon, na dziś skończyłeś. Tego dnia nauczyłeś się już wystarczająco dużo, teraz się zrelaksuj, a jutro nauczymy cię więcej". To było trudne, ponieważ musiałem nauczyć się być cierpliwym - powiedział Gardner, najmłodsze dziecko z dziewięciorga rodzeństwa, wychowany na farmie mleczarskiej w Wyoming. Zanim w rezultacie ciężkiej pracy wyrobił w sobie nieprzeciętną siłę i wytrzymałość, w szkole z racji korpulentnej budowy ciała był obiektem kpin, a dzieci mówiły do niego "grubas" lub "tłuścioch". Sekunda na wagę igrzysk. "Myślałem, że go rozszarpię" Kilka lat później, w toku postępowania ekstradycyjnego Wrocławskiego, składający zeznania pod przysięgą świadek Gardner powie, że trener nigdy nie pobierał od niego opłat za swoje usługi, a pracę pod jego okiem rozpoczął jako student Arizona State University. Dodał, że zajęcia z Polakiem "były wyjątkowe" i dalej mówił, że "jest tylko garstka amerykańskich trenerów, którzy mają jego poziom doświadczenia i umiejętności w stylu grecko-rzymskim, który ma swoją historię w krajach bloku wschodniego". - Wie pan, to jest taka amerykańska cecha, oni chcą już, tu i teraz, stąd to ich "hurry up, hurry up", więc z jednej strony to rozumiałem, ale musiałem go poskromić. A poskromienie jego było praktycznie niemożliwe, bo nie dość, że był człowiekiem wyjątkowo silnym, to także o specyficznym charakterze. Nie dał sobie w kaszę dmuchać. Zanim dobrze nauczył się technik, to jak przerzucałem go przez głowę, dostawał furii i za wszelką cenę chciał mnie dopaść - opowiada Wrocławski. I szeroko roześmiał się na stwierdzenie, że w końcu na jednej sali spotkały się dwa żywioły, ogień i woda, tworzący swoistą mieszankę wybuchową. Polski olimpijczyk z Seulu zwraca uwagę, że cnotą Rulona było zaufanie do komend płynących w trakcie walk z narożnika. I sam sobie przypomina, jak we wrzawie i huku potrafił słyszeć głos sekundującego mu Bolesława Dubickiego, wyłapując w lot "lewa", "prawa" i inne slangowe zwroty. - Zawodnik musi absolutnie ufać trenerowi, nie może pojawić się nawet szczelina niewiary. I na tym to polegało. Rulon nie był łatwym człowiekiem, przecież on już tak naprawdę mógł jechać na igrzyska do Atlanty. Tylko wie pan, co wywinął? Był jak duży dzieciak i spóźnił się na wagę jedną lub dwie sekundy, a zawody w Kalifornii miały rangę kwalifikacji. Odwalił taki numer, że myślałem, że go tam rozszarpię, a on tłumaczył się windą. Mnie wtedy, mówiąc po polsku, szlag trafił, doszło do awantury. To dobrze, że z sędziami obyło się bez rękoczynów, ale żal był cholerny, bo już wtedy miał wszelkie zadatki, by znaleźć się na swoich pierwszych igrzyskach - wciąż nie może odżałować dwukrotny medalista mistrzostw świata. Przy okazji tej rozmowy Wrocławski ujawnił zupełnie nieznane opinii publicznej zdarzenia, które poprzedziły igrzyska w Sydney. Wewnętrzna "wojenka" brała się stąd, że Matt Ghaffari był wówczas wicemistrzem olimpijskim z Atlanty, a Gardner, jak twierdzi Polak, postrzegany jako "wymysł jego wyobraźni". - W jednej z trzech wewnętrznych walk chciano Rulona po prostu oszukać, przy tej okazji doszło do ostrych scen. Otóż, zdaniem ogółu, Matt najbardziej rokował, a tu nagle jakiś obywatel z Polski z chłopem z Wyoming dobijają się o olimpiadę. Finalnie, po bojach, Rulon wygrał 2:1 i w ten sposób klamka zapadła. Wrocławski: "Nie zostawiaj mnie" w cieniu Od wydarzeń z Sydney minęło 25 lat. Od tego czasu Rosja nie wytraciła swoich imperialistycznych dążeń, co jako Polacy z drżeniem serca obserwujemy za naszą wschodnią granicą. Nowemu-staremu prezydentowi Stanów Zjednoczonych Donaldowi Trumpowi, który zapowiadał szybkie zakończenie wojny w Ukrainie, Wrocławski podsuwa historię, którą jego zdaniem warto przypomnieć w roku ćwierćwiecza olimpijskiej sensacji. Na tą okoliczność Wrocławski wystosował list, którego powiernikiem ma być ten, który sekundy po wywalczeniu złotego medalu olimpijskiego wpadł Polakowi w ramiona. "Rulon! W tym roku mija 25 lat od Twojego i naszego wspaniałego zwycięstwa olimpijskiego nad "dumą i chwałą" Rosji Aleksandrem Karelinem! Warto byłoby przypomnieć Ameryce i światu o tym wydarzeniu! Poproszenie prezydenta USA Donalda Trumpa o honorowy patronat nad obchodami byłoby strzałem w dziesiątkę! Obecna sytuacja polityczna wpisuje się w doktrynę Make America Great Again. Serdecznie cię pozdrawiam i proszę - tym razem 'nie zostawiaj mnie' w cieniu nadchodzących wydarzeń! Serdecznie pozdrawiam Roman D. Wrocławski" - oto pełna treść listu, który za pośrednictwem skrzynki elektronicznej i jednego z popularnych komunikatorów internetowych powędrował do Gardnera. - Swoją robotę zrobiłem, teraz czekam na reperkusje. Jest to spektakularna sprawa, uważam że podpowiadam mu dobrą rzecz, bo w przeszłości osiągnął wielki sukces. Zostawił wiekuisty znak na amerykańskim komitecie olimpijskim, a zawsze otrzymywał ode mnie rady, które przynosiły mu splendor lub dzięki nim potrafił się wyrwać z niebytu. Niewątpliwie jest to osiągnięcie warte odświeżenia, a myślę, że obecny prezydent nawet potrzebuje tego typu paliwa - konstatuje Wrocławski. Artur Gac Chcesz porozmawiać z autorem? Napisz: artur.gac@firma.interia.pl