Dziewczyna z "miasta aniołów" zawstydziła polskich skoczków. Pisze piękną historię
Mieszka w "mieście aniołów", które tłumnie odwiedzają turyści, ale najbliższą skocznię ma 70 kilometrów od domu. Tyle właśnie dojeżdża na treningi. Upór i determinacja doprowadziły ją do miejsca, w którym właśnie jest. Anna Twardosz już latem wdarła się do grona najlepszych skoczkiń narciarskich świata, a teraz tylko to potwierdza. Aż trudno w to uwierzyć, ale dziewczyna, która jeszcze trzy lata temu sprzedawała ubrania w galerii handlowej i zmagała się z poważnymi problemami zdrowotnymi, tej zimy legitymuje się najlepszym wynikiem całych polskich skoków w Pucharze Świata.

W skrócie
- Anna Twardosz, pochodząca z Lanckorony, osiągnęła najwyższy w tym sezonie wynik w polskich skokach narciarskich, zajmując 10. miejsce w Falun.
- Pokonała trudności zdrowotne, m.in. bulimię i depresję, oraz kryzysy sportowe, a powrót do formy umożliwiła jej współpraca z austriackim trenerem Haraldem Rodlauerem.
- Twardosz godzi codzienne wyzwania i sport z życiem prywatnym, szukając wsparcia u bliskich i licząc na dalszy rozwój oraz start na igrzyskach olimpijskich.
- Więcej podobnych informacji znajdziesz na stronie głównej serwisu
Anna Twardosz w Falun zajęła dziesiąte miejsce w zawodach Pucharu Świata w skokach narciarskich. To jest jej rekord życiowy i - jak się okazuje - najlepszy wynik całych polskich skoków w tym sezonie.
Mało kto zdaje sobie sprawę z tego, z czym przez wiele lat musiała mierzyć się nasza zawodniczka, która wyrosła na gwiazdę polskiej kadry. Ta w czwartek i piątek (4-5 grudnia) wystąpi w Wiśle-Malince na Skoczni im. Adama Małysza w Pucharze Świata w skokach narciarskich.
W pewnym momencie porzuciłam wstyd i postanowiłam wyznać, z czym się mierzę. Zazwyczaj unika się takich tematów, ale chciałam w ten sposób pomóc innym osobom, których dotyka podobny problem
Anna Twardosz: Wisła? To będą dla mnie najtrudniejsze konkursy
Tomasz Kalemba, Interia Sport: Skakałaś w Falun, ale nawet w Polsce było słychać to głośne uderzenie, kiedy kamień spadł ci z serca. Tak bardzo potrzebne było ci to, by udowodnić sobie, że wyniki z lata mogą się też przełożyć na zimę. Udowodniłaś sobie i wielu innym, że jednak jesteś zawodniczką światowej czołówki.
Anna Twardosz: - Rzeczywiście po tym dziesiątym miejscu w Falun spadł mi kamień z serca, choć mam niedosyt po drugim konkursie w Szwecji, w którym zajęłam 30. miejsce. Nie poszedł on tak, jakbym chciała. Spadłam o zbyt dużo miejsc. Mimo tego bardzo się cieszę. Przede wszystkim z tego, że mogłam pokazać, że miejsca w "10" są w moim zasięgu.
To daje pewności siebie i pomaga, bo w Lillehammer byłaś bardzo stremowana. Zwłaszcza pierwszego dnia rywalizacji. W Norwegii już kolejnego dnia uzyskałaś jeden z lepszych wyników w karierze, a teraz w Falun osiągnęłaś życiówkę. Pewnie, że najlepiej byłoby skoczyć przynajmniej dwa takie konkursy z rzędu i do tego będziesz dążyć, ale jednak początek sezonu masz znakomity. Wysoko zawiesiłaś poprzeczkę naszym skoczkom?
- (śmiech) W Lillehammer bardzo stresowałam się pierwszego dnia. To było związane z inauguracją sezonu. Ciągle w głowie słyszałam różne myśli. Chodził za mną ten sezon letni, w którym skakałam bardzo dobrze i taką samą dyspozycję chciałabym mieć też zimą. Nałożyłam w związku z tym na siebie zbyt dużą presję i pierwszy dzień w Norwegii nie poszedł po mojej myśli. Potem jednak wrzuciłam na luz i teraz moje skoki zaczynają wyglądać tak, jak powinny.
Teraz czeka was rywalizacja w Wiśle. Na swojej skoczni. Dzięki temu będzie łatwiej?
- To będą chyba najtrudniejsze dla mnie zawody w tym sezonie, jeśli chodzi o ten pozytywny stres. Boję się, że będę chciała skakać lepiej, niż w danym momencie potrafię, a to może pójść w złym kierunku. Jestem jednak bardzo pozytywnie nastawiona i mam nadzieję na to, że to będą jednak fajne konkursy.
Odrzucaj te wszystkie myśli o strachu i o tym, że coś może pójść nie tak. Będzie dobrze. Pewnie porozmawiasz jeszcze z psychologiem przed zawodami i to pomoże, bo chyba - od czasu do czasu - zdarza ci się z taką rozmowę przeprowadzić?
- Bywa, że czasami rozmawiamy, ale - przyznam szczerze - przed konkursami w Wiśle nie mam tego w planach.
Ostatnio zdarzyło ci się, że trzeba było chwilę porozmawiać z psychologiem?
- Tak. Raz rozmawiałam w sezonie letnim, a potem jeszcze kiedy wpadłam delikatny dołek. Na razie nie czuję jednak potrzeby, by kontaktować się z psychologiem. Staram się sama uporać się ze stresem.
Nauczyłaś się już słuchać organizmu i wiesz, kiedy pomoc jest potrzebna, a kiedy można poradzić sobie samej?
- Dokładnie. Jak widzę, że jest już naprawdę ciężko i treningi nie wyglądają, jak powinny. Kiedy mam świadomość, że zaczynają się seryjnie pojawiać błędy i nie mogę z tego wyjść, to wtedy wiem, że potrzebna jest rozmowa z psychologiem. Gdy jednak treningi wychodzą, a niektóre zawody nie za bardzo, to wiem, że sama sobie z tym poradzę, bo mam wyćwiczone pewne metody, które wprowadzam w życie.
Jedną z nich jest rozmowa z bliskimi, o czym wspominałaś w Lillehammer?
- Zgadza się. Lubię rozmawiać z rodziną i bliskimi mi osobami. Jak wyjeżdżam, to staram się codziennie dzwonić. Taka rozmowa mi pomaga. Dzięki niej czuję, że jestem bliżej domu.
Dziewczyna z "miasta aniołów"
A mieszkasz w przepięknym miejscu, bo w "mieście aniołów"?
- Lanckorona to rzeczywiście fascynująca miejscowość. Mieszkam wprawdzie poniżej tego niesamowitego Rynku, ale jeszcze łapię się do Lanckorony.
Skoro dziewczyna od aniołów, to one pewnie też czasem niosą?
- Czasem niosą. Zastanawiam się nawet, czy w przyszłości nie pomaluję sobie kasku, na którym będzie anioł. Ta miejscowość jest naprawdę głęboko w moim sercu.

A wozisz jakieś anioły ze sobą?
- Nie, ale kiedyś miałam breloczek z aniołem. Odpadł mi jednak i zgubiłam go.
Dziewczyna z Lanckorony i nie ma ze sobą aniołów?
- Mam je. Tyle że w sercu.
Masz ulubione miejsce w Lanckoronie?
- Lubię taką kawiarenkę z aniołami.

W Lanckoronie niestety nie ma skoczni.
- No nie.
To, gdzie się nauczyłaś skakać?
- W Gilowicach. Od dziecka na tamtejsze skocznie zawozili mnie rodzice. Razem ze starszym bratem Pawłem.
Twój brat to mistrz Polski w kombinacji norweskiej, uczestnik mistrzostw świata w narciarstwie klasycznym i zimowych igrzysk olimpijskich młodzieży. Ty też zaczynałaś od kombinacji?
- Tak, ale szybko zrezygnowałam.
Dlaczego akurat trenowałaś w Gilowicach?
- To była skocznia położna najbliżej domu. Zaczynał tam też skakać Łukasz Stawowy. Chodził z nami do szkoły podstawowej i nasi rodzice zgadali się z jego.
Anna Twardosz: porzuciłam wstyd i postanowiłam wyznać, z czym się mierzę
Ty już przebiłaś osiągnięcia starszego brata. Wracam do Oberstdorfu i 2021 roku. To był dla ciebie debiut w mistrzostwach świata w narciarstwie klasycznym. Były to trudne zawody dla kadry kobiet w skokach. Tam też nie chciałaś skakać w drużynie na normalnej skoczni, bo poczułaś strach. Ostatecznie wystąpiłaś i przyszedł przełom, bo z dobrej strony pokazałaś się na dużej skoczni. Prawie pięć lat od tamtych wydarzeń kadra polskich skoczków musi równać do Anny Twardosz. To pokazuje, jaką drogę przeszłaś w sporcie.
- Życie lubi się potoczyć tak, że byśmy się nawet tego nie spodziewali. Tych kilka ostatnich lat to była wielka nauka cierpliwości i pokory. Jestem osobą bardzo niecierpliwą i to jest naprawdę trudne zachowywać spokój, kiedy ciągle coś nie wychodzi, a jednak chce się dalej to robić. W Oberstdorfie miałam trochę problemów na normalnej skoczni. Tam fajnie skakałam w treningach, ale w zawodach nie wyszło. Na dużej skoczni było już o wiele lepiej.
Te mistrzostwa świata to był też czas, kiedy borykałaś się z wielkimi problemami, które ujawniłaś jakiś czas później?
- Tak. Już wtedy miałam problemy z bulimią i depresją. Wiem, że wiele młodych dziewczyn boryka się z takimi problemami, dlatego też w pewnym momencie porzuciłam wstyd i postanowiłam wyznać, z czym się mierzę. Zazwyczaj unika się takich tematów, ale chciałam w ten sposób pomóc innym osobom, których dotyka podobny problem. Sama wolałabym już do tego nie wracać. Dla mnie to jest już zamknięty rozdział, o którym chciałabym już jak najszybciej zapomnieć.
Chciałaś wtedy skończyć przygodę ze sportem?
- Po tych mistrzostwach świata jeszcze nie, ale po kolejnych pojawiła się już taka myśl. Coraz gorzej mi szło. Można powiedzieć, że przeskakiwałam z dołka w dołek.
Miałaś wstręt do nart?
- Był taki moment. Pojawiła się niechęć do treningów. To było wtedy, jak poszłam do pracy. Pracowałam w sklepie odzieżowym w galerii w Bielsku-Białej. Przestałam jeździć na zawody i motywacja spadała z dnia na dzień. Było naprawdę ciężko.
Ta wiadomość odmieniła wszystko. "Dałam sobie ostatnią szansę"
Co zatem skłoniło cię do tego, by wrócić do skoków?
- Choć prawie nie startowałam, to pojechałam na mistrzostwa świata do Planicy na przełomie lutego i marca 2023 roku. Po nich dostałam wiadomość z pytaniem, czy decyduję się na to, by dalej skakać, bo nowym trenerem kadry będzie Austriak Harald Rodlauer. Musiałam podjąć ostateczną decyzję. Dałam sobie ostatnią szansę. Uznałam, że jak nie wyjdzie, to trudno, a jak wyjdzie, to będzie się cieszyć. Nie chciałam kończyć, bo czułam, że mogłabym żałować tego, gdybym nie spróbowała.
Nie taki zły zatem ten austriacki trener, uznawany zresztą za jednego z najlepszych na świecie, bo uratował nam zawodniczkę?
- Może coś w tym jest. Nie ukrywam, że bardzo dobrze dogadywałam się z trenerem. Zresztą dalej utrzymujemy kontakt. Kiedy tylko widzimy się na zawodach, to zawsze pogadamy. Widzę, że choć nie pracuje w naszej kadrze, to cieszy się tym, że polskie dziewczyny skaczą coraz lepiej.
I pewnie ma on w tym swój udział. Odnoszę wrażenie, że przede wszystkim przestawił was mentalnie?
- Mogę mówić za siebie. W moim przypadku zdecydowanie pomógł mi mentalnie. Przez ten rok pracy z nim nabrałam dużo pewności siebie. Nie czułam, bym odstawała od czołówki dziewczyn, tylko czułam, że coraz bardziej równam do nich.
Rodlauer odegrał jedną z ważniejszych ról w twojej dotychczasowej karierze?
- Jeśli chodzi o trenerów, to każdy z nich odegrał dużą rolę.
A "Bolek i Lolek", jak nazywa się Marcina Bachledę i Stefana Hulę, radzą sobie?
- Jak najbardziej. Obaj świetnie się uzupełniają.
Wymarzony prezent, który bardzo ją kręci
Zarabiasz teraz chyba największe pieniądze w karierze?
- Wolę nie rozmawiać o pieniądzach, bo - jak to się mówi - one lubią ciszę.
Z drugiej strony to ważna część waszego zawodu, bo daje spokojną głowę, kiedy są?
- To prawda. Bez pieniędzy trudno jest wytrwać w sporcie. Mieszkam w Lanckoronie i na trening mam około 70 kilometrów. Samo paliwo to już jest spory koszt. Jak się nie ma pracy i możliwości, to jest trudno.
Szukasz zatem sponsora?
- Nieustannie. Na razie mam jednego na nartach, ale miejsce na kasku czeka.
A wykazuje ktoś zainteresowanie?
- W tej kwestii jestem cierpliwa. Czekam. Jak ma być, to będzie.
Dziewczynie z "miasta aniołów" pasowałby bardzo Red Bull.
- Przydałby się (śmiech). Byłoby może bardziej odlotowo.
Prezent za to dziesiąte miejsce w Falun już sobie sprawiłaś, bo się należał?
- Jeszcze nie. Tym wymarzonym prezentem będzie start w zimowych igrzyskach olimpijskich. Kręcą mnie one niesamowicie. Praktycznie cały czas w głowie to, że one są już niebawem. To jest dla mnie taki motorek, który mnie napędza.
Skocznie w Predazzo nie przestraszyły, bo jednak było kilka wypadków w czasie testów?
- Było kilka przykrych sytuacji, ale nie przestraszyło mnie to. Wielka szkoda tych, którzy tam ucierpieli. Nie skakałam tam zbyt dobrze, bo za wcześnie się odbijałam. Normalna skocznia spasowała mi jednak bardziej niż duża.
Predazzo jest szczęśliwe dla polskich skoków.
- I oby było tak w lutym.
Rozmawiał - Tomasz Kalemba, Interia Sport
Zobacz również:













