Dwa światy asystenta "Diabła". "Ta miłość nie minie"
- Niektórym, zwłaszcza u mężczyzn, nowy sprzęt "uciął" metrów. Wystarczy popatrzeć na Niemców, czy Norwegów. Na razie się nie wyróżniają. Jest kilku takich zawodników w stawce, którym jednak sprzęt pomaga - przyznał w rozmowie z Interia Sport Stefan Hula, asystent Marcina Bachledy, trenera kadry kobiet w skokach narciarskich. Medalista zimowych igrzysk olimpijskich i mistrzostw świata w lotach opowiedział też o swojej pracy w roli trenera i o tym, od kogo wiele się nauczył. Mówił też o Kamilu Stochu, który po tej zimie zakończy karierę, a przecież razem spędzili wiele lat w różnych kadrach.

W skrócie
- Stefan Hula opowiada o kulisach pracy trenera kadry kobiet w skokach narciarskich oraz o wyzwaniach związanych z nowym sprzętem.
- Porusza temat presji i stresu towarzyszącego zawodniczkom i zawodnikom, a także różnic między byciem sportowcem a trenerem.
- Wspomina relację z Kamilem Stochem, podkreślając długoletnią przyjaźń i wspólne sukcesy sportowe.
- Więcej podobnych informacji znajdziesz na stronie głównej serwisu
Tomasz Kalemba, Interia Sport: Anna Twardosz i Pola Bełtowska nie najlepiej rozpoczęły sezon w Lillehammer, choć tam już pojawił się przebłysk u tej pierwszej. W Falun obie zanotowały życiowe wyniki. Coś szczególnie przeskoczyło u Ani?
Stefan Hula: - Naprawdę cieszymy się z wyników Ani i Poli, bo w tych inauguracyjnych zawodach za dużo było u nich stresu i presji. Zwłaszcza u Ani, która po dobrym lecie chyba za bardzo chciała sobie udowodnić, że wszystko jest w porządku i niepotrzebnie się spięła w Lillehammer. To nie były jej skoki, bo przecież widzieliśmy ją na treningach i całe lato skakała fajnie. W Norwegii pojawiła się jednak kwestia odpowiedniego podejścia do zawodów. I byłoby dobrze. Zresztą drugiego dnia już pojawił się większy luz i wysokie miejsce, a w Falun rzeczywiście wystrzeliła. Ma punkty we wszystkich dotychczasowych konkursach i to nas cieszy. Podobnie jak 14. miejsce Poli. Konkurs na dużej skoczni nie poszedł po naszej myśli, ale nie jest źle.
Stefan Hula: niektórym nowy sprzęt "uciął" metrów
To dziesiąte miejsce Ani w Falun to jest jej poziom, czy jednak stać ją na jeszcze lepsze skoki i lokaty?
- Byłoby super, gdyby oddawała jeszcze lepsze skoki i zajmowała wyższe miejsca. Ale spokojnie. Nie napalamy się na nie wiadomo co, bo najważniejsze jest oddawanie dobrych skoków. Zarówno Anię, jak i Polę stać na regularne zajmowanie takich lokat, jak w Falun. Wiemy, jak potrafią czasem skoczyć na treningu i na nim oddają jeszcze lepsze skoki niż w tych ostatnich konkursach. Nie nakładamy na nie jednak presji. Niech skaczą swoje i łapią pewność siebie. Dla nas już to, gdyby regularnie były w "30", byłoby dobrym wynikiem.
Warto tu zatem nawiązać do kadry naszych skoczków. Oni też na treningach wyglądali dobrze, ale kiedy przyszły zawody, to pojawiły się problemy. Sam z doświadczenia wiesz, jak działa na skoczka presja wyniku, zwłaszcza gdy w grę wchodzi start w igrzyskach olimpijskich, a akurat tym razem miejsc nie ma zbyt wielu, więc rywalizacja jest mocniejsza. To może spinać naszych zawodników? Pewnie widziałeś treningi kadry?
- Widziałem, bo akurat ostatnie zgrupowania mieliśmy wszyscy razem. I rzeczywiście Kacper Tomasiak i Kamil Stoch prezentowali wysoki poziom, ale nie odskakiwali bardzo od reszty. Widziałem, że reszta chłopaków też oddawała dobre próby, a nawet czasami bardzo dobre. Sam wiem, jak to jest. Na pewno dla nich to nie jest łatwa sytuacja, bo początek sezonu nie jest taki, o jakim wszyscy marzyli. Wtedy wkrada się trochę nerwowości i presji. Tymczasem najważniejszy jest spokój. Dużo tego się słyszy, ale skoki muszą być oddawane na luzie i z dużą pewnością siebie. Bez pilnowania tego, by nie popełnić błędu. One mają wychodzić naturalnie. To nie jest jednak łatwa sytuacja. Sam nieraz w takiej byłem. Na treningach skakałem bardzo dobrze, a w zawodach przychodziło napięcie, którego człowiek nie czuł, ale jednak go paraliżowało. Tak nie odda się skoków z dobrą energią.
Ania Twardosz pokazała, że można z dnia na dzień skoczyć na większym luzie. Dodatkowo kadra kobiet wywarła chyba jeszcze większą presję na męskiej, bo jednak to do was należy najlepszy wynik w sezonie.
- Zaraz po konkursie w Falun dostałem telefon od Krzyśka Miętusa i słyszałem też wszystkich z męskiej kadry. Bardzo cieszyli się z tak dobrego wyniku Ani i Poli. Gratulowali nam. To miłe, ale też cieszy, że mamy taką fajną relację z kadrą skoczków. Na ostatnich zgrupowaniach byli razem, a kiedy mamy zawody w tym samym miejscu, to możemy liczyć na pomoc serwismenów i innych osób w sztabie. I to jest super.
Zarówno wasza kadra, jak i męska, dysponuje już optymalnym sprzętem? Zazwyczaj było tak, że to, co najlepsze wyciągało się na Turniej Czterech Skoczni i mistrzowskie imprezy. Teraz jednak nie ma już chyba wielkiego pola manewru po zmianach w krojach i kontroli?
- To prawda. Mocno zawężona zostało pole manewru, a do tego bardzo trzeba się pilnować, by uniknąć dyskwalifikacji i żółtej kartki. Mamy sprawdzone kombinezony i raczej jesteśmy bezpieczni. Nawet mamy w strojach trochę rezerwy, ale teraz trudno jest skakać na limicie. Wiem doskonale, jak ciało reaguje na stres zwłaszcza w okolicach brzucha. Tutaj może zabraknąć centymetra i już jest dyskwalifikacja. Teraz w kontroli bardzo tego pilnują, dlatego trzeba uważać. Oczywiście cały czas trzeba być w topie, jeśli chodzi o sprzęt, ale nie jest to łatwe.
Nowe kroje i nowe kontrole, to był krok w dobrą stronę? Teraz ekipy bardziej się pilnuję i mniej ryzykują?
- Zdecydowanie poszło to w dobrą stronę, ale teraz najważniejsza w tym wszystkim będzie konsekwencja. Najlepiej te zmiany widać u Japonek i Japończyków. Oni teraz błyszczą, ale nie pamiętam, by kiedykolwiek skakali w zbyt dużych kombinezonach. Zazwyczaj były one takie - może to dziwnie zabrzmi - dopasowane. To teraz procentuje, bo wiedzą, jak w takich strojach skakać. Nasze dziewczyny też w ubiegłym sezonie miały dopasowane i dobre kombinezony i to teraz im sprzyja. Niektórym, zwłaszcza u mężczyzn, nowy sprzęt "uciął" metrów. Wystarczy popatrzeć na Niemców, czy Norwegów. Na razie się nie wyróżniają. Jest kilku takich zawodników w stawce, którym jednak sprzęt pomaga.
"Mogłem pracować z jednym z najlepszych trenerów na świecie i to sobie bardzo cenię"
Od ponad dwóch lat jesteś trenerem. Kiedy oddawałeś ostatni skok na Wielkiej Krokwi, to zakładałeś, że tak potoczy się twoja droga?
- Nie będę ukrywał, że nie. Zawsze z tyłu głowy miałem to, że chciałbym zostać w skokach, ale nie myślałem o tym, by zostać trenerem. Tymczasem zaraz po zakończeniu kariery pojawiły się dwie opcje. Pierwszą była praca w sztabie kadry juniorów razem z Danielem Kwiatkowskim i Grześkiem Miętusem. Drugą była praca z kadrą kobiet, bo nie wiadomo było, czy do Polski przyjdzie Harald Rodlauer. Wyszło, jak wyszło. Jestem w sztabie kadry u dziewczyn i bardzo się z tego ciesze. Nie ukrywam, że wiele się nauczyłem u Haralda. Mogłem pracować z jednym z najlepszych trenerów na świecie i to sobie bardzo cenię.
Teraz tworzysz świetny duet z Marcinem Bachledą, który jest głównym trenerem kadry kobiet. Jaką ty pełnisz rolę w tym teamie, poza tym, że jesteś asystentem "Diabła". Ty jesteś tym, który wnosi spokój w pracy?
- Trzeba się o to dziewczyn pytać (śmiech). Razem z "Diabłem" naprawdę fajnie się uzupełniamy. Marcin jest niesamowicie wesołym człowiekiem. Ma też spokojne i luźne podejście do tej pracy. Ja czasami jestem bardziej suchawy w tym wszystkim. Tak byłem nauczony, że w stu procentach trzeba się skoncentrować na treningu i pracy, żeby wszystko grało. Na pewno dobrze się uzupełniamy w tym sztabie.
Przez całą karierę wiele wymagałeś od siebie i dawałeś z siebie sto procent. Nawet wtedy, kiedy było źle. Teraz też wymagasz od innych takiego samego podejścia?
- Staram się przenosić na zawodniczki swoje zachowania, ale te pozytywne. Doświadczyłem wiele w czasie swojej kariery. Był czas, gdy za bardzo się napalałem na skoki. Chciałem zbyt wiele pokazać, a przy tym byłem nerwowy i zestresowany. Niby wszystko było w porządku, ale w środku wszystko buzowało. Było we mnie za dużo napięcia i choć w skokach robiłem wszystko, jak należy, to nie miały one prawa się udać. Staram się, by dziewczyny nie popełniały tych samych błędów i korzystały z mojego doświadczenia, by ich skoki nie były takie, jak moje w pewnym momencie - pod zbytnią kontrolą i nijakie. Tak było choćby w przypadku Ani Twardosz w Lillehammer. Ona w pierwszych treningach i zawodach była bardzo spięta. Nogi miała zabetonowane przez to. Ona nie czuła, by była spięta, ale organizm wysyłał sygnały, co starałem się jej uświadomić. Świetnie sobie jednak z tym poradziła. Kolejnego dnia skakała już bardzo dobrze, uzyskując jeden z najlepszych wyników w karierze. Rok temu z Lillehammer wyjeżdżaliśmy ze spuszczonymi głowami, a teraz humory nam dopisywały.
Bałeś się tego, czy sprostasz w roli trenera?
- Oczywiście, że tak. Wchodziłem na nieznany dla siebie ląd. Dla mnie każda najmniejsza rzecz była nowa, bo zmieniła się perspektywa. Kiedy byłem zawodnikiem, to miałem wszystko podane na tacy, teraz to ja musiałem zadbać o to, by wszystko zorganizować. Szybko jednak się zaadaptowałem.
Łatwiej jest być skoczkiem, czy trenerem?
- Nie da się tego porównać. To są dwa inne światy. I to, i to sprawia mi jednak przyjemność.
Stefan Hula: Kamil został legendą tego sportu. Zawsze po perypetiach wracał silniejszy
Niemal od dzieciaka startowałeś razem z Kamilem Stochem. Wiele razy pewnie też mieszkaliście ze sobą na zgrupowaniach, czy zawodach. Był taki okres, że wasze relacje i waszych rodzin były dość bliskie. Można chyba nawet powiedzieć, że jesteście przyjaciółmi?
- Rzeczywiście był taki okres, że byliśmy blisko z Kamilem. W ostatnich latach kariery nie jeździłem już tak często z kadrą, to ten kontakt był nieco gorszy, a teraz nasze drogi nieco rozeszły się, choć spotykamy się w na zawodach. Wtedy zawsze staramy się porozmawiać.
Przez wiele lat kariery razem też rywalizowaliście ze sobą.
- O Kamilu zaczęło być głośno po tym, jak oddał daleki skok na Wielkiej Krokwi. Razem skakaliśmy od dziecka, a potem przez wiele lat byliśmy w różnych kadrach. Był najbardziej utalentowany z nas. Kamil w końcu został legendą tego sportu. Osiągnął w tym sporcie wiele. Cieszę się, że mogłem dzielić z nim te wielkie sukcesy.
Ty też masz upragniony medal olimpijski i mistrzostw świata w lotach.
- Ale nie czuję się legendą, choć cztery razy wystąpiłem w zimowych igrzyskach olimpijskich. Razem z Kamilem zaczynaliśmy występy w tej imprezie od Turynu (2006), potem było Vancouver (2010). Nie było mnie w Soczi (2014), gdzie Kamil dokonał niesamowitej rzeczy, ale cztery lata później w Pjongczangu razem zdobywaliśmy medal w konkursie drużynowym. W tym samym roku zdobyliśmy też medal drużynowy w lotach. W igrzyskach wystąpiłem jeszcze w Pekinie (2022). Fajnie było być świadkiem tych wszystkich sukcesów Kamila. Pamiętam, jak odpalił po igrzyskach w Pjongczangu. W Raw Air skakał jakby od niechcenia, a wygrał go w wielkim stylu. W Trondheim już belek brakowało, kiedy pojawiał się na rozbiegu i jeszcze tam zrobił rekord skoczni. Ciekawe jest też to, że w latach świetności towarzyszyłem nie tylko Kamilowi, ale też Adamowi Małyszowi.
Był taki czas, kiedy wróciłeś do kadry po wielu perypetiach i wtedy Kamil potrzebował w drużynie u swojego boku kogoś takiego, jak ty?
- To było rok przed przyjściem Stefana Horngachera do kadry. Akurat zanotowałem swój najlepszy sezon w karierze na ten czas. Na zawodach rzeczywiście mieszkałem razem z Kamilem. Tak przejeździliśmy całą zimę i później dalej trzymaliśmy się razem. To był dobry czas.
Kamil bywa impulsywny i sam przyznał, że nieraz, kiedy nie szło, zdarzyło mu się popłakać. Wtedy najlepiej było wyjść z pokoju i mu nie przeszkadzać?
- Mieliśmy ze sobą na tyle dobrą relację, że żaden z nas nie przeszkadzał drugiemu. Jak był wkurzony, to próbowałem z nim gadać, żeby mu pomóc. Nawet jak ze sobą nie rozmawialiśmy, bo tego wymagała potrzeba chwili, to żaden z nas nie czuł się zestresowany tym, że nie rozmawiamy. Bywało, że włączyliśmy sobie jakiś film. Jeśli któryś z nas potrzebował czas dla siebie, to rozumieliśmy się bez słów. Każdy z nas na swój sposób przeżywa starty. A czy widziałem kiedyś płaczącego Kamila? Nie wiem. Chyba nie, ale sfrustrowanego i wściekłego, jak najbardziej tak. U takiego mistrza złość, kiedy coś nie wyjdzie, jest zawsze podwójna. Kamil jest bardzo ambitnym sportowcem i pewnie czasami nawet przeszkadzało mu to w karierze. Zawsze jednak po takich perypetiach wracał silniejszy.
Kiedy zaczynałeś skakać, to myślałeś, że możliwe będzie kontynuowanie kariery na wysokim poziomie do 39. roku życia. Tyle Kamil skończy w przyszłym roku, a niebawem tyle lat będzie miał Piotrek Żyła?
- Kurde, to jest niesamowite. Bardzo przesunęła się granica wieku w skokach. Adam, kiedy kończył, miał 33 lata. I wydawało się, że to jest taki optymalny wiek, żeby pożegnać się ze sportem. Pamiętam jednak, kiedy miałem 30 lat i czułem się naprawdę świetnie. W kolejnych latach było podobnie. Wciąż była chęć rywalizacji. Widzę, że chłopaki mają podobnie. Wciąż ich to kręci. Do tego Kamil nieźle zaczął sezon. Choćby w tym skoku w Lillehammer na 138,5 m widać było starego dobrego Kamila.
A mógłby jeszcze poskakać, choć decyzja już zapadła?
- Zawsze można odwołać zakończenie kariery (śmiech). Nikt nie zmusi Kamila do tego, żeby skończył ze skakaniem. To jest sprawa indywidualna. Nikt nikogo nie może też jednak namawiać do tego, by skakał dalej. To musi być rozmowa z samym sobą. Przede wszystkim jednak trzeba się z tym pogodzić.
"Ta miłość nigdy nie minie"
A ty po latach nie żałujesz, że jednak nie przedłużyłeś kariery?
- Nie. Miałem już trochę dość. Czułem, że to jest dobry moment, żeby pożegnać się z wyczynowym sportem. Nie chodziło mi o to, że miałem dość treningu, ale czułem, że dość mają i głowa, i kolana.
Musisz jednak kochać skoki, skoro z nich nawet nie wyszedłeś na chwilę?
- Tak jest. Zawsze kochałem skoki i nigdy tego nie ukrywałem. Myślę, że ta miłość nie minie.
Rozmawiał - Tomasz Kalemba, Interia Sport
Zobacz również:














