Scena jest mało znana, a w najlepszym wypadku - zapomniana. A przecież Zidane już raz wracał w sposób niebanalny, witany jak zbawca. Był rok 2005, francuska kadra męczyła się niemożebnie w kwalifikacjach do niemieckiego mundialu i wtedy Zizou, na reprezentacyjnej emeryturze od ponad roku miał... widzenie. Nie, to nie żart. "Pewnej nocy, o trzeciej nad ranem, nagle się obudziłem i zacząłem z kimś rozmawiać. Nikt o tym nie wie. Ani żona, ani nikt inny" - mówił na łamach "France Football" w sierpniu 2005, przyznając, że nawet najbliżsi dowiedzą się o tym dopiero z gazety. "To, co mi się przytrafiło, ma w sobie coś z mistyki, nie da się tego wyjaśnić. W każdym razie ja nie potrafię. Ale wiem, że tylko ja znam tę tajemnicę. Zawładnęła mną jakaś siła i musiałem iść za głosem, który mnie prowadził" - dodawał, przekonując, że do ostatniego tchnienia nie zdradzi, z kim rozmawiał. Zbyt silne było to uczucie. Wiadomo, jak wszystko się skończyło. Najpierw był entuzjazm, rok później zupełnie nieracjonalne zachowanie w finale mundialu. Takie, którego też nikt nie przewidział i którego tylko Zidane zna tajemnicę. Dosyć zabawnie brzmi dzisiaj przypominanie, że madrycka prasa, która wtedy - w czasie niemieckich mistrzostw - wysyłała go na emeryturę, teraz wita z otwartymi rękoma. Rzeczywiście jak zbawcę, w czasie, gdy Real jest całkowicie do przebudowy, bo odpowiedni na to moment został przegapiony. Tajemniczy, niewytłumaczalny, irracjonalny Wróćmy jednak do tego tajemniczego widzenia. Dlaczego warto o nim przypominać? Dlaczego akurat dzisiaj? Bo motywacja i wtedy, i teraz była bardzo podobna. Jeśli się dobrze przyjrzeć, w zasadzie taka sama, wyrażona tylko innymi słowami. "Jestem wolnym człowiekiem. Decyzja, którą podjąłem pochodzi z głębi mnie. Z mojej duszy, z mojego serca, z mojego ciała. Z całego mnie!" - podkreślał Zizou niecałe 14 lat temu. Dzisiaj mówi: "Posłuchałem mojego serca i ono powiedziało mi, że trzeba, abym wrócił. Do domu". Czyli tam, gdzie jego miejsce. Po okresie odpoczynku, wyczyszczenia głowy, po poświęceniu się rodzinie. Po wszelakich spekulacjach (Man United, Juventus), które z prawdą nie miały wiele wspólnego. W ogóle moda na szybkie powroty na ławkę trenerską, która zapanowała w tym sezonie jest dość intrygująca. Monaco bez Leonardo Jardima wytrzymało niewiele ponad trzy miesiące, Javier Calleja odchodził z Villarreal w grudniu, a pod koniec stycznia podpisywał nowy kontrakt. Ale to, co stało się z Zidane'em zdecydowanie wykracza poza te ramy. Nie tylko ze względu na wielkość klubu. Gdy prezes zadzwonił do niego zaraz po klęsce z Ajaksem, wygląda na to, że nowy-stary trener nie miał wątpliwości. Wręcz przeciwnie, ucieszył się, że może wrócić natychmiast. Ma w sobie ten powrót coś tajemniczego, niewytłumaczalnego, wręcz irracjonalnego. I dodajmy od razu - powtórne wejście do tej samej rzeki jest niezwykle ryzykowne. Szczególnie po takich sukcesach, po tych dziewięciu trofeach w Madrycie w rekordowo krótkim czasie. Po imponującej średniej goli na mecz, którą Zidane zostawił po sobie (2,6!, co daje 393 bramki w 149 spotkaniach). Czyż nie dlatego Francuz żegnał się z klubem niewiele ponad dziewięć miesięcy temu, bo miał głębokie przekonanie, że doszedł do ściany? Że pewien cykl się skończył i niemożliwe będzie wyciągnięcie z tej grupy, ukształtowanych przecież gwiazd, czegoś jeszcze naprawdę wartościowego? To nie jest sytuacja z początku 2016 roku, gdy Zizou rozpoczynał samodzielną pracę - i choć zupełnie nieznany od tej strony - miał do dyspozycji zawodników i drużynę po części już ukształtowaną, ale wciąż głodną sukcesów. Wypaliło idealnie, mimo że przy okazji wypaliło też jego. Dzisiaj Zidane zaczyna zupełnie inną pracę. Musi zbudować ekipę niemal od podstaw. Z tego też nie jest znany. Ale właśnie dlatego zasługuje na jeszcze większy szacunek, nawet niezależnie jak to wszystko się zakończy. Bo choć "ławka Realu" brzmi dumnie i byłaby nobilitacją dla każdego trenera na świecie, w tym jednym przypadku jest trochę inaczej. Zidane ma więcej do stracenia, niż do zyskania. Jednak. Z drugiej strony, któż - po jego ostatnich sukcesach - byłby w stanie rzucić kamieniem, uznając, że to misja straceńcza? Nowa rola trenera i wielkie zakupy Real musi się zmienić, to pewne i na swój sposób fascynujące, bo oznacza duże ruchy transferowe na wysokim szczeblu. Nowy trener tego nie mówi, z oczywistych powodów, ale dziwne byłoby, gdyby nie otrzymał zapewnień, że prezes Florentino Perez za dużo oszczędzał w ostatnich latach, by teraz nie sięgnąć naprawdę głęboko do kieszeni. Tego wymaga sytuacja. A nawet pytanie może być bardziej prowokacyjne: czy "Królewscy" mogą sobie pozwolić, aby kupić tylko jedną topową gwiazdę? Nazwiska są powszechnie znane - Mbappe, Neymar, Hazard, Kane, Salah... (kolejność niekoniecznie przypadkowa). Jest jeszcze pokusa dodania do tego grona Ronaldo, ale to jednak brzmi mało wiarygodnie. Problem, jak się dzisiaj wydaje, tkwi w czym innym. Nawet nie w cenie. Kto z tych najbardziej pożądanych będzie wolny na rynku, bo na pewno PSG - jeśli tylko nie zostanie do tego zmuszony - zrobi wszystko, aby zatrzymać w Paryżu swoje gwiazdy. Tymczasem stawka jest tak wysoka, że tylko wielkie nazwisko może zrobić wrażenie w takim klubie jak Real i w tej konkretnej sytuacji. Tutaj też francuski trener dostaje zapewne większą władzę, aby przyszły sezon LaLiga, bo o niego tu chodzi, zapowiadał się fascynująco. A tak zupełnie na marginesie - last but not least - metamorfoza, którą przeszedł Zidane w ostatnich latach, luz, którego nabrał w relacjach z mediami są równie spektakularne jak ostatnie sukcesy. Remigiusz Półtorak