No to wszystko jasne. Graliśmy "towarzysko" z Włochami i Holandią, tylko naród o tym nie wiedział i niepotrzebnie zagryzał palce - pierwszy raz ze wstydu (Italia), a drugi z bezradności (Oranje). A przecież samopoczucie narodu, a przy okazji trenera i piłkarzy można było łatwo uratować. Wystarczyło w wyjściowej jedenastce wypuścić na Włochy Piotra Zielińskiego, Kamila Grosickiego, Arkadiusza Milika i Przemysława Płachetę i poczekać na rozwój sytuacji. Wtedy, bez względu na końcowy wynik, nikt nie miałby o nic pretensji, bo od początku rzucilibyśmy na Włochów wszystko co mamy, na dzisiaj, najlepsze. Niestety, Jerzy Brzęczek zmarnował w ciągu 45 minut cały swój, gromadzony z takim mozołem w październiku, pozytywny wizerunkowy dorobek. Nie wiedzieć dlaczego, właśnie we Włoszech selekcjoner uznał, że to jest najlepszy czas dla obarczenia odpowiedzialnością za, jednak poważny mecz, naszą zupełnie nieprzygotowaną do tej roli młodzież i Karola Linettego - mentalnie nadającego się do jakiejś innej niż futbol, spokojniejszej dyscypliny sportu. I do dzisiaj nie chce mi się wierzyć, że inteligentny człowiek jest sam w stanie przygotować sobie tak spektakularne, publiczne samobójstwo. Przecież w historii polskiej piłki nasi selekcjonerzy, nie raz i nie dwa, od Kazimierza Górskiego, przez Jacka Gmocha i Antoniego Piechniczka po Adama Nawałkę, wprowadzali dwudziestolatków do pierwszego składu na ważne i bardzo ważne mecze. Ale nie w takiej, zabójczej dla jakości drużyny proporcji. W meczu z Holendrami, odwrotnie. Prowadzimy 1-0 i zamiast dociągnąć ile się da do końca meczu wyjściowym składem, znowu zmiany. Nawet z tym wyjątkowo wolnym Grzegorzem Krychowiakiem, świetnie grającym, rekonwalescentem Piotrem Zielińskim i w miarę świeżym, bo nie grającym we Włoszech - Płachetą, no to znowu trenera świerzbi ręka. Zmiany i zaraz katastrofa. Po co? No ale cóż, stało się. Któż z nas się nie myli? Martwi mnie jednak coś innego, bo mam sympatię dla Jerzego Brzęczka za odwagę i podjęcie się tego naprawdę niełatwego kawałka chleba. Martwi mnie to, że w komunikacji medialnej nasz selekcjoner przypomina duże, ciężkie zwierzę w bardzo ciasnym składzie z porcelaną. I choć uważam, że powszechne próby porównywania dwuletnich dokonań naszego selekcjonera do efektów pracy Roberto Manciniego z reprezentacją Italii to zdecydowane nadużycie, to sam Brzęczek robi wiele, żeby media i naród go nie lubiły. Np. kiedy słyszę, że na pytanie zadane trenerowi przez Bożydara Iwanowa po meczu z Włochami - "Gdyby cofnąć czas, to czy na mecz z Italią wysłałby Pan tę samą jedenastkę.", Brzęczek odpowiada: "Tak", to już naprawdę niczego nie rozumiem. Po co selekcjoner idzie w zaparte? Przecież to dopiero rozpędza tajfun nad jego - i tak obitą ze wszystkich stron - głową. Ludzie w Polsce, nie tylko kibice, mają już serdecznie dość rozbieżności pomiędzy tym co widzą na własne oczy a tym, co słyszą z ust polityków, duchownych, dziennikarzy, no i piłkarskich trenerów też. Stąd zadymy na ulicach. O ile mądrzejsze byłoby zrobienie przez Brzęczka kroku w tył i tak po ludzku, uczciwe uderzenie się w piersi. Bo przecież, chyba nikt nie ma wątpliwości, że cokolwiek się zdarzy, to i tak Brzęczek będzie trenerem kadry, co najmniej do końca przyszłorocznego Euro. Jesteśmy na niego skazani. Dlatego od jego postawy i zmiany modelu komunikowania się ze światem wewnętrznym (piłkarze, szczególnie Robert Lewandowski, PZPN) i zewnętrznym (media) bardzo dużo zależy. Paradoksalnie, taka zmiana jest w interesie nas wszystkich. Tylko czy on to rozumie? Marian Kmita, Polsat Sport