Leon Madsen nigdy nie miał łatwego życia z polskimi fanami. Przez lata ciągnęła się za nim opinia zawodnika - jak określają to dziennikarze - "często zmieniającego barwy klubowe" lub po prostu "złotówy" jak w Internecie przezywali go kibice. Duńczykowi szczególnie mocno oberwało się w 2014 roku, gdy najpierw podpisał list intencyjny z wkraczającym w szeregi Ekstraligi GKM-em Grudziądz, a później, zupełnie nie zważając na dane beniaminkowi słowo, parafował umowę z Unią Tarnów. Włókniarz miał dać mu nowe życie Tę niepochlebną metkę odciął od Duńczyka dopiero Michał Świącik, prezes Włókniarza Częstochowa. Madsen spędza pod Jasną Górą już szósty sezon z rzędu i nic nie wskazuje na to, by miał w najbliższym czasie zmienić swoje otoczenie. Przy Olsztyńskiej stał się gwiazdą, ma spory wpływ na całą drużynę. Mówi się o nim, że dojrzał mentalnie i zdał sobie sprawę, iż stabilizacja opłaca mu się bardziej od wyższych kwot zapisanych w kontraktach. Mogłoby się wydawać, że taka metamorfoza zmieni nastawienie polskich fanów do 34-letniego już dziś zawodnika. Nic bardziej mylnego! Rzeczywiście, w Częstochowie cieszy się on ogromną sympatią, jeden z kibiców wytatuował sobie nawet całe plecy podobizną Duńczyka, jednak w pozostałych miastach wciąż podchodzi się do niego ze sporą rezerwą. Znaczny wpływ na tę niechęć mają wydarzenia z cyklu Grand Prix. Zmarzlik i Madsen jak Małysz i Hannawald? Madsen zadebiutował w nim przed trzema laty i z marszu stał się zawodnikiem walczącym o najwyższe cele. Swój pierwszy sezon w światowej czołówce zakończył jako indywidualny wicemistrz świata przegrywając z Bartoszem Zmarzlikiem o zaledwie dwa oczka. Już kilka tygodni później podjęto decyzję o zmianie systemu punktacji w Grand Prix - do klasyfikacji generalnej nie wlicza się już dobytku zdobytego na torze, lecz przyznaje się konkretne kwoty punktowe w zależności od miejsc zajmowanych w poszczególnych turniejach. Gdyby takie rozwiązanie zaczęło obowiązywać rok wcześniej, Polak musiałby czekać na swój pierwszy tytuł o rok dłużej. Złoto powędrowałoby do Danii. Jeśli Zmarzlik stał się dla miłośników czarnego sportu Małyszem, to Madsen szybko wszedł w buty Svena Hannawalda. Regularnie podważał klasę gorzowianina - raz przypisywał jego mistrzostwo zasadom punktacji, później pandemii i konieczności rozegrania całego turnieju w zaledwie kilka tygodni. Polscy kibice czuli do niego coraz większą niechęć. W zeszłym roku nie była ona co prawda już tak odczuwalna, bo Madsen z daleka przyglądał się batalii o mistrzostwo toczonej przez Zmarzlika i Łagutę, ale w tym roku wróciła ze zdwojoną siłą. Duńczyk wchodząc na podium warszawskiego turnieju Grand Prix usłyszał od tysięcy kibiców głośne gwizdy. Ta kocia muzyka to pokłosie dwóch ostatnich wyścigów rozegranych na Narodowym. 34-latek najpierw bezpardonowo wypchnął Macieja Janowskiego uniemożliwiając wrocławianinowi awans do finału zawodów, zaś w dwudziestym trzecim wyścigu toczył ostry, fizyczny bój ze swym rodakiem - znacznie bardziej lubianym w Polsce Mikkelem Michelsenem. Młodszy z Duńczyków upadł na tor i został wykluczony przez szwedzkiego arbitra, ale większość zgromadzonych na Stadionie Narodowym fanów nie zgadzała się z taką interpretacją sędziego. Po dwóch rundach tegorocznego cyklu Madsen jest już wiceliderem stawki i traci do Bartosza Zmarzlika zaledwie dwa oczka. Wszystko wskazuje na to, że znów to oni będą mieli do powiedzenia najwięcej w tegorocznej walce o mistrzostwo świata. Dla rozwoju dyscypliny jest to chyba informacja całkiem dobra. Pamiętajmy, iż na popularyzację skoków narciarskich nad Wisłą wpływ miała nie tylko miłość do Adama Małysza, lecz również niechęć do Hannawalda.