Partner merytoryczny: Eleven Sports

Dlaczego nie wszyscy uczą się na błędach?

​Stare porzekadło mówi, że "właściwością człowieka jest błądzić, głupiego - w błędzie trwać". A oglądając spotkania naszej ekstraklasy, co jakiś czas człowiek jest wręcz zmuszony, by wracać myślami do tej wdzięcznej sentencji. Nie inaczej było w końcówce 3. kolejki bieżącego sezonu, kiedy sędziowie nie zauważyli spalonych przy obu bramkach Ruchu Chorzów w meczu z Koroną Kielce. Raz można się pomylić, ale dwa potknięcia w jednym spotkaniu? To nie przystoi profesjonaliście.

Michał Koj z Ruchu Chorzów (z lewej) i Marcin Cebula z Korony. Przez fałszywy gwizdek sędziego wygrał Ruch.
Michał Koj z Ruchu Chorzów (z lewej) i Marcin Cebula z Korony. Przez fałszywy gwizdek sędziego wygrał Ruch./Michał Walczak/PAP

Błędy sędziowskie to rzecz stara jak świat, to coś, czego nie jesteśmy w stanie wyeliminować, ale co zawsze pozostawia po sobie niesmak i poczucie niedosytu, bo czasem przez jedną pomyłkę sędziego spotkanie staje się już ułożone. A przecież mogło być zupełnie inaczej...

Z pewnością tak właśnie myśleli sympatycy "Białej Gwiazdy", gdy sędzia bramkowy w meczu z Legią nie dostrzegł przekroczenia przez piłkę końcowej linii boiska, a po chwili ta sama piłka zatrzepotała w siatce. W końcu to tylko kilkadziesiąt centymetrów, kto by się przejmował. I chociaż padły potem publicznie słowa przeprosin i kajania za "skrzywdzenie Wisły", to cóż wiślakom po tym, skoro mecz ostatecznie przegrali?

W Ekstraklasie posiadamy całą paletę błędów sędziowskich, ktoś mógłby się w tym doktoryzować. Do najczęstszych należą, rzecz jasna, spalony w czapce niewidce oraz faul w polu karnym, którego nie było. To już swego rodzaju standard na polskich murawach. Ale żeby nie zanudzić publiczności wciąż tymi samymi omyłkami, żeby dodać trochę pikanterii ligowym spotkaniom i sprawdzić przy okazji umiejętność panowania nad emocjami piłkarzy, czasem wpadnie jakaś nowatorska perełka, jakiś błąd-kuriozum.

Jeden gość na spalonym to nuda. Ale pięciu - to już coś. Zapewne ta właśnie myśl przyświecała sędziemu spotkania Cracovii z Koroną Kielce z 2014 roku. Przypomnijmy w kilku słowach sytuację - na krakowskim stadionie doliczony czas gry, ostatnia akcja meczu. Po dośrodkowaniu Łukasza Zejdlera, piłkę do bramki ładuje Budziński. I wszystko byłoby w porządku, gdyby nie fakt, że strzelec bramki był na spalonym... a wraz z nim czterech kolegów z zespołu. Niby nie sposób tego przeoczyć, ale ci prawdziwie zdolni potrafią. Sędzia potrafił.

Albo taka na przykład sytuacja z roku 2013: starcie Jagiellonii z Górnikiem Zabrze lub też Prejuce’a Nakoulmy z Alexisem Norambueną, jak kto woli. Po usiłowaniu brutalnego faulu i rasistowskich odzywkach dochodzi do przepychanki. Czerwień już błyszczy w ręce sędziego i... zostaje pokazana w kierunku właśnie Nakoulmy. Cóż, może sędzia chciałby przynależeć do pewnej organizacji walczącej o utrzymanie supremacji białych... A może wyjaśnieniem jest po prostu fakt, że sędzią tym był pan Pskit, który jak wiemy, lubuje się w pokazywaniu kartoników. Ma, to pokaże, a co! Niech sobie ją później komisja anuluje, on już swoje zrobił.

I jeszcze długo moglibyśmy tu wymieniać listę sędziowskich przewinień, pytanie tylko po co? Sędziowie też ludzie, też mają prawo do popełniania błędów. Ważne, by czegoś się na nich uczyli, by każdy popełniony błąd był wskazówką na przyszłość - na czym się skupić bardziej, nad czym popracować.

I właśnie  dlatego raz na jakiś czas trzeba naszemu gronu sędziowskiemu przypomnieć o tych ich wpadkach, bo w meczach takich jak ostatnia potyczka Korony z Ruchem, człowiek ma wrażenie, że albo o nich nie pamiętają, albo zwyczajnie nie uczą się na błędach.

INTERIA.PL

Zobacz także

Sportowym okiem