95-letnia polska mistrzyni ma wielki cel. Olimpijka Zofia Kowalczyk: "Czekam i czekam. Jest blisko"
- Witam serdecznie pana redaktora. Słucham pana, co chciałby się pan dowiedzieć? - dość żwawym głosem i tymi słowami przywitała mnie 95-letnia Zofia Kowalczyk, wiele dekad temu światowej klasy gimnastyczka sportowa, olimpijka z Helsinek z roku - uwaga - 1952! Kiedyś po wąziutkiej równoważni chodziła jak po stole, dziś samodzielnie nie postawi już ani jednego kroku. Zachowała za to niespotykaną jak na ten wiek trzeźwość umysłu. A w fizycznej niedoli nieprzerwanie oparcie ma w swoim "aniołku", jak nazywa blisko 72-letnią córkę, Ewę.

- To jest chyba genetyka, żadnego złotego przepisu raczej nie ma - odpowiada mi pani Ewa Jawor. Wystarczyło bowiem, że zamieniłem zaledwie kilka zdań z nestorką polskiego sportu, bym nie mógł wyjść z podziwu. Przecież znam wiele osób, choćby właśnie w wieku córki, u których zaczynają się lub już są obecne coraz poważniejsze luki w pamięci. Tymczasem pani Zofia wysławia się tak, jakby znalazła złoty klucz do upływającego czasu.
"Po wąskiej belce jak po stole"
- To jest już taki wiek, że w jeden dzień mama wszystko pamięta, a kolejnego wszystko jej się miesza - urealniła rzeczywistość pani Ewa, ale sama z siebie od razu dodała. - Jednak trzeba powiedzieć, że jak na ten wiek to jest jeszcze zupełnie okay, przecież mama w kwietniu skończy 96 lat. Słucha radia, można z nią porozmawiać na różne tematy, więc nie jest to stan, że tak powiem, już bez pomyślunku.
Urodzona 30 kwietnia 1929 roku Zofia Kowalczyk najważniejsze starty w swojej karierze zanotowała w 1952 roku. Wystąpiła wówczas na jedynych dla siebie igrzyskach olimpijskich w Helsinkach. Z siedmiu koleżanek, z którymi stanowiła olimpijską drużynę w gimnastycznym wieloboju i zajęły 8. miejsce w gronie 16 zespołów, nie żyje już żadna. Kilka zmarło już dawno temu, a trzy w ostatnich latach. W 2020 roku odeszła Stefania Maria Świerzy, w 2022 roku Honorata Marcińczak, a 2 lutego 2023 roku Barbara Ślizowska. Na Igrzyskach XV Olimpiady (Helsinki miały gościć olimpijczyków już w 1940 roku, ale storpedowała je II wojna światowa) pani Zofia rywalizowała także indywidualnie. Najlepiej poszło jej w ćwiczeniach wolnych (51. miejsce, a zwyciężyła zmarła 2 stycznia 2025 roku - w wieku 103 lat - Węgierka Agnes Keleti), choć ta konkurencja była jej drugą ulubioną. Miała innego konika.
- Równoważnia była moją koronną konkurencją, bardzo ją lubiłam. Miałam jakieś dziwne do tego podejście, że się nie bałam. Chodziłam po tej wąskiej belce jak po stole, czy po ziemi. To przyszło mi samo, po ćwiczeniach jakoś wstępowała we mnie pewność i nie czułam strachu. Później dobierałam sobie trudne elementy, które z jednej strony się podobały, a z drugiej dawały też wartość punktową. I tak zostałam mistrzynią Polski na równoważni - płynnie, bez zająknięcia, opowiada pani Zofia, wspominając krajowy czempionat z 1949 roku. To wówczas wywalczyła złoty medal. Do największych sukcesów zalicza także obecność w finale mistrzostw świata w 1950 w Bazylei.
Słucham tego wszystkiego i wciąż nie mogę wyjść z podziwu, jak w tym wieku można mieć taką pamięć oraz tak trafny dobór słów. Próbuję poznać przepis, jak u seniora utrzymać tej skali żywotność umysłu?
Córka Ewa: - Jak na wiek mamy, rzeczywiście również moim zdaniem jej głowa jest bardzo dobra. Ale żadnego złotego przepisu nie ma, naprawdę. Mama je tak, jak jadła, bierze też pastylki. Gorzej jest ze zdrowiem ogólnym ciała. Akurat jakieś półtora tygodnia temu wyszła ze szpitala, bo zachorowała na zapalenie płuc. A przez to, że mało się porusza i większość dnia przeleży, trudniej jej wracać do zdrowia przy infekcjach. Jak to się mówi, płuca lubią chodzić.
- To jest taki anioł. Anioł w ludzkiej skórze. Ona się mną opiekuje, ona robi za mnie wszystko. Jak jestem zła, to na mnie krzyczy; a jak jestem dobra, to całuje. Taki aniołek. U schyłku życia wychodzą różne rzeczy i właśnie wtedy potrzebny jest ktoś taki
~ Zofia Kowalczyk
- Wie pan co? - mierzy się z moim pytaniem pani Zofia. - Tak naprawdę to jest ćwiczenie. Ćwiczenie głowy i ciała. Jeśli człowiek dużo dba o siebie, to później ta pamięć staje się przedłużona. I nie ucieka tak prędko. Mnie też już ucieka, ale jeszcze troszkę pamiętam. Wszystko też zależy, w jakich okolicznościach toczy się rozmowa i czy dotyczy wspomnień z przeszłości, które są mi milsze, bo niektóre człowiek stara się wypierać z pamięci - zaznacza.
W piwnicy, między karaluchami. "Ale był dach nad głową"
Nawet nie mogłem się spodziewać, że zadawszy pytanie: "a często ma pani takie momenty, gdy przypominają się bardzo stare czasy", praktycznie pozostanie mi już tylko zamienić się w słuchacza.
- Oj, nawet niech pan nie pyta. Bo, daję słowo honoru, pamiętam nawet wydarzenia z okresu, gdy miałam kilka lat. Naprawdę! I już opowiem panu, jaka to na przykład była sytuacja - rozpoczęła pani Zofia.
- Mieszkaliśmy na ulicy Wygody, nieopodal placu Kossaka w Krakowie, w takim troszkę zagęszczonym miejscu. I razu pewnego, widzę to jak dziś, mama stała z panem, którego nie znałam, a mnie postawiła na maszynie do szycia. I tak zaglądałam na mamę, co ona to robi. Nie wiem, czy to była jej sympatia, ale na pożegnanie pocałowała go, a ja, gdy to zobaczyłam, to w ryk. Bałam się, że może zabierze mi mamę. I to pamiętam, choć minęło od tego niemal 100 lat. Widzi pan, jakie to czasem są anomalie? Nieraz wyprę z pamięci coś, co zdarzyło się chwilę temu, ale pamiętam coś takiego - szeroko uśmiechnęła się pani Kowalczyk.
Gdy wybuchła II wojna światowa, była 10-letnią dziewczynką. Jej tata zginął na froncie. Bieda była wielka, aż w którymś momencie, jak sama nazywa to miejsce, wylądowały w piwnicy.
- Między karaluchami. No, ale był dach nad głową. A to było ważne. Nie padało, było dość ciepło i można było jakoś żyć. Później trochę się poprawiło, było coraz lepiej i lepiej. Inni ludzie zaczęli się wyprowadzać, więc zrobiło się luźniej. Wtedy mama zrobiła taki porządek, jak powinien być w domu - wraca pamięcią.
Zwraca uwagę, że czyhało na nią niebezpieczeństwo, bo w czasie okupacji Niemcy wyłapywali dziewczynki i wywozili do obozów. Nie ukrywa, że jej bardzo pomogła znajomość z koleżanką, której mama wyszła za mąż za Austriaka.
- Ona była Polką, bardzo dobrą kobietą, pomagała we wszystkim na prawo i lewo. Mnie również, a sama miała taką córeczkę jak ja i drugą młodszą. Ona mi dużo pomogła i wiele nauczyła. Pod koniec już bardzo dobrze mówiłam po niemiecku, bo dużo z nią gadałam. A jak byłam głodna, to nieraz szłam do tej rodziny coś zjeść. Ona mnie zawsze nakarmiła. To była kobieta do rany przyłóż - z nostalgią w głosie mówi nestorka polskiego sportu.
Z historii z dalekiej przeszłości, hasłowo przypomniałem pani Zosi zdarzenie, które opowiedziała mi lata temu. - Że pan to zapamiętał, no naprawdę - nie na żarty zareagowała, za to ja całym sobą się roześmiałem, bo jako niespełna 40-latek zapunktowałem u niej z nienaganną pamięcią.
"Słuchaj, ty mi się podobasz"
Dwa słowa "rzeźnik" i "mięso" w sekundzie otworzyły wcale nie przykurzoną szufladkę. - Przychodził do nas taki pan rzeźnik i zawsze przynosił jakieś mięso. Bał się, bo nie wolno mu było robić takich rzeczy za Niemców, ale jak nikogo nie było, to wyciągał to mięso wraz z nożem. Pamiętam jak dziś, że miał taki wielki nóż, ostry jak brzytwa i jak nim tak maaaaachnął, jak ciaaaaachnął po mięsie, to dosłownie cieniuśki plasterek mięska dla nas ukroił. I mówił do mamy, żeby prędko to usmażyła. No to mama już chwyciła patelnię, dała trochę smalcu, po czym kładłam na kawałek chleba i zjadłam w mgnieniu oka. Miałam taką siłę, jak nieprawdziwa dziewucha, bo mimo tej całej biedy, dzięki temu panu jadłam dużo mięsa.
Ćwiczyć gimnastykę zaczęła, gdy poszła do szkoły powszechnej do sióstr Norbertanek. Wspomina po latach, że tam były sprzyjające warunki do nauki. - Panie redaktorze, byłoby dużo opowiadania, ale tak w skrócie... Pewnego razu przyszła tam taka pani i powiedziała: "słuchaj, ty mi się podobasz. Taka zgrabna dziewucha, chodź ty do Sokoła, który właśnie się odradza". A mnie to bardzo odpowiadało, bo o tym Sokole słyszałem od starszych koleżanek i kolegów. To było bardzo dobre zjednoczenie, rozwiązane przez Niemców, które po wojnie prędziutko na nowo zaczęło się tworzyć. I ta pani mnie tam wzięła. A jak mnie wzięła, to już wsiąkłam i przepadłam. Śmieję się, że zostałam tam do śmierci - głośniej się zaśmiała.
- Starość jest straszna. Potworna. Ludzie, którzy na co dzień nie mają z nią do czynienia, nie zdają sobie sprawy co to jest
~ Ewa Jawor, córka Zofii Kowalczyk
Tą panią okazała się być Janina Skirlińska, wybitna przedwojenna gimnastyczka, olimpijka z igrzysk w Berlinie w 1936 roku. Czterokrotna medalistka mistrzostw świata indywidualnie i w drużynie, ze srebrnym medalem w ćwiczeniach na równoważni z 1934 roku z Budapesztu.
- Tak jest, pani Janina. Ona bardzo o mnie dbała. Wiedziała, jak mieszkam, że mam ciężko. Zawsze mi pomagała, zawsze taka dobra. Była jak moja druga mama. Dzięki jej wsparciu sumiennie ćwiczyłam i zaczęłam iść w górę. Coraz więcej, więcej i więcej, aż wreszcie doszło do tego, że rzeczywiście prezentowałam niezły poziom - mówi ze skromnością.
Na chwilę wracamy jeszcze wspomnieniami do igrzysk w Helsinkach, gdzie polscy sportowcy zostali zakwaterowani poza wioską olimpijską. Stamtąd także ma wyjątkowe wspomnienia, poza tymi sportowymi, a ich smak wciąż czuje w ustach. - To było piękne, zalesione miejsce nad jeziorem. A na stołówce rarytasy, jakich człowiek nie uświadczył wcześniej. Tak, żeby trener nie widział, brałyśmy pyszne lody, szłyśmy bliziutko do lasu nazbierać borówek, zamieszały nimi i to jadły. Kawy nie lubiłam, czekolady też nie, ale każdego dnia dostawałyśmy jedną tabliczkę, więc do domu przywiozłam chyba z pół torby.
Pani Zofia wciąż żywo interesuje się sportem. Lubi nasłuchiwać relacji ze skoków narciarskich czy skoków konnych przez przeszkody. Ubolewa tylko wraz z córką, że w transmisjach tak pomijana i na straconej pozycji jest jej piękna dyscyplina.
Praktycznie ociemniała. Widzi tylko kontury
- Mamusia tylko słucha z tego względu, że nie widzi. Przedtem to było mniej dokuczliwe, a w tej chwili praktycznie jest ociemniała. A więc włączony telewizor nic nie daje - rozkłada ręce pani Ewa.
Gdy patrzy na wprost, na przykład na córkę, widzi tylko kontur postaci. Nic więcej. - Mama ma rozwarstwienie siatkówki, a do tego także zaćmę, której nie udało się ściągnąć, ponieważ plamka żółta była już w takim stanie, iż lekarze bali się, że jak ruszą siatkówkę, to zupełnie przestanie widzieć. Niemniej, jak już powiedziałam, praktycznie jest ociemniała. Dlatego wszystko niestety trzeba koło mamy zrobić - córka przedstawia prawdziwy obraz dnia codziennego.
- Mamusia sama już nie wychodzi z domu. W domu porusza się o balkoniku, ale o wyjściu na własnych nogach na zewnątrz nie ma mowy. Tylko na wózku z osobami trzecimi - precyzuje.
Te fizyczne ograniczenia sprawiają, że pani Zosia wymaga już pełnej opieki, właściwie 24 godziny na dobę. Córka w pełni to potwierdza. - Ja z mamą nie mieszkam, jestem dochodząca, ale praktycznie cały czas z nią jestem. Czasami muszę jednak odpocząć, więc jak mama jest już po wszystkich wieczornych toaletach, to kładę ją spać, a jak uśnie, wtedy idę do domu coś w nim zrobić. Tak że jest bardzo ciężko... - przyznaje, dopowiadając na moje pytanie, że nie ma rodzeństwa.
- Mam syna, ale to jest osoba w wieku produkcyjnym. On musi iść do pracy, ma malutką działalność remontową, więc co mam powiedzieć? W sobotę i niedzielę oczywiście mam od niego pomoc, ale w ciągu tygodnia jest inaczej. Syn często jest w pracy poza Krakowem, więc też mu schodzi, zanim wróci. Czasem wypadnie sytuacja, że muszę iść coś załatwić, on chce mi wyjść naprzeciw, ale mówi przez telefon, że najwcześniej zdoła przyjechać za półtorej godziny. Dlatego opłacam taką panią, która przychodzi dwa razy w tygodniu. Bo są sytuacje, gdy muszę mieć czas wyjść załatwić swoje sprawy. Wówczas zastępuje mnie na dwie godziny, głównie w czasie pory obiadowej.
Pani Ewie sił także nie przybywa. Mając mamę w tym wieku, sama także jest zaawansowana metrykalnie. I zdrowie też ją nie rozpieszcza.
- Mnie idzie już 72 rok. Jest u mnie już troszkę chorób, jestem po dwóch alloplastykach. Kręgosłup mam fatalny, dźwignąć nie dźwignę. Jakiś miesiąc temu mama miała zdarzenie, mianowicie gdy w łazience wieszałam pranie, obsunęła się z łóżka na podłogę. Nie mogłam jej podnieść, a nawet w tej klatce nie ma dwóch panów, żeby ją podnieść. Bo jeden nie da sobie rady, to jest bezwładne ciało. Mama nie jest otyła, absolutnie, ale jednak takie ciało inaczej waży - opowiada.
"Starość jest straszna. Potworna"
Jak sobie pani poradziła w tej sytuacji? - pytam. - Jeden sąsiad przyszedł z góry, na drugiego chwilkę poczekaliśmy i panowie podnieśli mamę. Nie był to upadek taki, że coś sobie zrobiła, ale zrobiło się nieciekawie.
- Starość jest straszna. Potworna - przyznaje pani Ewa. - Ludzie, którzy na co dzień nie mają z nią do czynienia, nie zdają sobie sprawy co to jest.
Córka olimpijki sposobi się, by wzorem lat ubiegłych znów napisać pismo do Polskiego Komitetu Olimpijskiego o zapomogę finansową. Przy takiej pełnej opiece kosztuje wszystko, od leków, przez rehabilitację. Za panią Zofią właśnie trzymiesięczne zajęcia z takim specjalistą, który pojawiał się w domu. Obie wiedzą, że ruch zawsze robi swoje, wtedy też głowa lepiej pracuje.
- Chyba już ze trzy razy dostałam na mamę taką zapomogę z Warszawy, przyznawaną raz w roku. Było to w wysokości 2 tysięcy, a raz kwota wyniosła chyba 2,5 tysiąca złotych. To, co się teraz dzieje w normalnym życiu i funkcjonowaniu, to jest tragedia. Wychodzę do apteki po leki i wracam bez 600 złotych w portfelu. Absolutnie nic nie przesadzam! Są to takie kwoty, pomimo że mama jest seniorką i ciągle się słyszy, że seniorzy mają darmowe leki. To jest nieprawda. Jest jeden lek darmowy, a reszta, to znaczy te, co w przypadku mojej mamy, są drogie, odpłatne na sto procent. Poza tym mama niestety jest już też w pampersie, bo nie porusza się tak sprawnie, by za każdym razem zdążyć pojawić się w toalecie. A najgorsza jest noc - dodaje.
Pani Zosia jest bardzo wdzięczna swojej córce. Docenia to, w jaki sposób jest przez nią zaopiekowana. - To jest taki anioł. Anioł w ludzkiej skórze. Ona się mną opiekuje, ona robi za mnie wszystko. Jak jestem zła, to na mnie krzyczy; a jak jestem dobra, to całuje. Taki aniołek. U schyłku życia wychodzą różne rzeczy i właśnie wtedy potrzebny jest ktoś taki. Nie mam już nikogo innego, tylko ją - mówi aksamitnym głosem Zofia Kowalczyk.
W drodze do setki. I do anioła
Od kilku minut wiemy, że córka Ewa chce zająć się mamą, bo za chwilę będzie potrzebowała wyjść z mieszkania. - Jeśli będzie pan potrzebował jeszcze kiedyś porozmawiać, to zapraszam. Ja do gadania jestem pierwsza - roześmiała się od ucha do ucha, po czym energicznie dodała.
- I tak czekam, czekam, kiedy ta moja stówka przyjdzie. Blisko, w tym roku będzie już 96 lat. A teraz idę do swojego anioła.
Artur Gac
Chcesz porozmawiać z autorem? Napisz: artur.gac@firma.interia.pl
Więcej na ten temat
Zobacz także
- Polecane
- Dziś w Interii
- Rekomendacje