Mistrz już był przygotowany do operacji w Klinice św. Łukasza w Bielsku-Białej. Po konsultacjach z neurologiem i kardiologiem został wyznaczony termin. Z chwilą, gdy jechał w kierunku bloku operacyjnego, pani anestezjolog zauważyła jakiś niepokój. Zawróciła i okazało się, że ma migotanie na sercu. Zamiast trafić na blok operacyjny, mistrz wylądował na kardiologii w szpitalu wojewódzkim w Bielsku. Wcześniej miał lekki zawał serca, teraz kilka dni został na obserwacji. Lekarze-specjaliści jednym głosem stwierdzili, że na dzień dzisiejszy zabieg jest niemożliwy. Został zawieszony, bo wiąże się ze zbyt dużym ryzykiem. **** Drzwi do mieszkania, na drugim piętrze dziesięciopiętrowego bloku przy ulicy Wadowickiej w Bielsku-Białej, już są uchylone. To dlatego dopiero na końcu kilkugodzinnej wizyty, domykając skrzydło przy pożegnaniu, zauważę coś, co umknęło mi na wejściu. Pomiędzy numerem mieszkania, a wziernikiem przytwierdzona jest tabliczka z napisem "K.M. Kasprzyk", zaś na jej przedłużeniu widnieje wygrawerowany główny symbol igrzysk, czyli pięć kółek olimpijskich. Na zimnej blaszce wszystkie w jednolitym, stalowym kolorze. Nie to, co tworzone własnoręcznie przez mistrza wyjątkowe różańce święte. Z każdą dziesiątką tego modlitewnego atrybutu w innym z pięciu kolorów, symbolizujących według idei olimpijskiej poszanowanie różnorodności i jedności ludzi z całego świata. Niebieski - Europa, czarny - Afryka, żółty - Azja, czerwony - Ameryka, zielony - Australia i Oceania. Różańce święte, bo twórca dba, by każdy z nich został poświęcony. Ręce mistrza Do królestwa gospodarza wprowadza mnie pan Józef, nazywany przez niego "Józiem", "Dziunkiem" lub "Ziutkiem". Po przekroczeniu progu spojrzenie od razu przykuwa przytwierdzone przy framudze aspersorium, napełnione po brzegi wodą święconą. Zanurzyłem więc palce i uczyniłem znak krzyża. Na kuchennym stole zostawiłem blachę z domowym ciastem i zostałem pokierowany do dużego pokoju. Mistrz siedział w jednym z dwóch foteli i dość głośno oglądał telewizję. Wyglądał na pogodnego, gdy spojrzał w moją stronę. Podszedłem uścisnąć mu dłoń, a on chciał koniecznie podnieść się z miejsca. - Ręce mam jeszcze trochę mocne - uśmiechnął się, próbując zamaskować grymas bólu, gdy mocno wsparł się na rękach i zaczął podnosić ciało do pionu. To, co kiedyś przychodziło mu z dziecinną łatwością, dzisiaj jest coraz większym wyzwaniem. - Panie Marianku, nie trzeba. Później troszkę się pokręcimy - mówiąc te słowa raz jeszcze uścisnąłem jego prawą dłoń, a on puścił się i bachnął o oparcie. Wprawdzie był już 8. dzień stycznia, ale postanowiłem zabrać ze sobą opłatek. To była po prostu potrzeba serca. Wyjąłem go z plecaka, podzieliłem między naszą trójkę i złożyliśmy sobie noworoczne życzenia. Nachyliłem się, serdecznie go objąłem, a on, znów z tym charakterystycznym dla siebie błyskiem w oku, które pamiętałem z lat wcześniejszych, odparł z uśmiechem: - Ja jeszcze nigdzie się nie wybieram. To jedno zdanie sprawiło, że w coraz bardziej niedomagającym ciele 85-letniego byłego giganta sportu, przed którym respekt czuli wszyscy najlepsi pięściarze świata w kategoriach lekkopółśredniej i półśredniej, w pełnej okazałości zobaczyłem jego. Mariana Kasprzyka. Najpierw pilotem ściszył dźwięk, a po chwili całkiem wygasił telewizor. Kilka minut później z mieszkania wyszedł pan Józef. Zostaliśmy jeden na jednego. Dzieliła nas tylko drewniana ława, ze szklaną podstawą, pod którą znajdują się głównie święte obrazki. Przed nami przyjaciel zdążył postawić dwie filiżanki kawy fusiary i po porcji ciasta. - Wiesz, że oryginału złotego medalu nie mam u siebie? - zwrócił się pan Marian i pokrótce przypomniał historię najcenniejszego medalu w swoim dorobku, wywalczonego na igrzyskach w Tokio w 1964 roku, który lata temu przekazał ojcom Zakonu Paulinów z Jasnej Góry, jadąc do Częstochowy razem z proboszczem z Kamienicy. - Ktoś mi podpowiedział, żebym tak zrobił. I tak wyciągnęli mi go spod języka - zaśmiał się. Tak samo, jak jeszcze kilka razy podczas naszego długiego spotkania. Momentalnie spoważniał i sięgnął głęboko do swojego wnętrza. - No bo co lepszego mogłem przekazać? W tym medalu jest wszystko, cała siła. Treningi, lata pracy i wyrzeczenia. Bo tak było, nie będę owijał w bawełnę. Ksiądz powiedział mi wtedy: "ja się będę modlił za ciebie". Odpowiedziałem, że ja za niego również - zadumał się pan Marian. Brązowe cudeńko Coraz śmielej rozpuszczałem wzrok po całym pokoju. Przede mną, tuż obok telewizora, długa meblościanka, kultowy PRL-owski mebel. A na niej niezliczona ilość medali, pucharów, pamiątek, prezentów, dowodów maryjnego kultu i odznaczenia państwowe. Z prawej złożona i pokryta kocem wersalka, wyżej niewielkie dwa krzyżyki i duże obrazy. Konający Pan Jezus w koronie cierniowej, obok Matka Boska tuląca do serca malutkiego Jezuska, święta rodzina, fotografie ojca świętego Jana Pawła II w ramkach, a także m.in. wspólne zdjęcie trzech gigantów boksu z autografami. Z lewej dwukrotny mistrz olimpijski Jerzy Kulej, z prawej złoty i srebrny medalista igrzysk Józef Grudzień, obaj pozostali już tylko we wspomnieniach. A w środku najstarszy żyjący polski mistrz olimpijski w tym sporcie - Marian Kasprzyk. Odwracam głowę, za moimi plecami widzę okazjonalne patery w antyramach, a powyżej nieregularnie rozmieszczone kolejne święte obrazy i obrazki. Niepokalana Maryja, Matka Boża Częstochowska, a pośrodku piękny, przestrzenny obraz, o fakturze otwartej księgi, z Panem Jezusem i dwunastoma apostołami podczas Ostatniej Wieczerzy. Gdy opuściłem wzrok, dojrzałem coś jeszcze. Ciąg czternastu kolejnych fotografii, przyklejonych na taśmie samoprzylepnej do ściany, ilustrujących mękę i śmierć pańską, czyli całe misterium drogi krzyżowej. A z lewej balkon, z którego rozpościera się panoramiczny widok prosto na pasmo Beskidu Śląskiego. - Bardzo cenię sobie tamte dwa odznaczenia - wskazał dłonią były pięściarz, kierując moją uwagę na otrzymany w 2004 roku Krzyż Kawalerski oraz skarb z lipca 2021 roku, gdy w przededniu rozpoczęcia igrzysk w "swoim" Tokio został uhonorowany Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski. - A najbardziej podoba mi się tamten medal - dodał, kierując moje spojrzenie, wodzące po tej samej półce na długie, ciemnozielone i otwarte pudełko, nieco naruszone zębem czasu. Rzeczywiście, widok jest olśniewający. Okazały, bogato zdobiony medal w kolorze brązowym, a do niego przymocowany piękny, o tej samej barwie łańcuch składający się z 20 dużych liści laurowych. Z kolei sam krążek okalany wieńcem laurowym, z wygrawerowanym w dolnej ramie napisem "Pugilato" (w j. włoskim "boks") nie pozostawiając wątpliwości, na czyjej zawisł szyi w 1960 roku. Po raz pierwszy bowiem w historii igrzysk, właśnie przed 65 laty w Rzymie, wprowadzono rozwiązanie z wiszącym trofeum dla wszystkich medalistów. Wpatrywałem się w niego, w tę wciąż nieskazitelną i jednolitą kolorystykę, zestawiając ją w myślach z jakością medali z ostatnich igrzysk w Paryżu, które zaczęły niszczeć i obłazić z koloru już po dwóch miesiącach... Żeby pojechać na swoje pierwsze w życiu igrzyska, do stolicy Włoch, najpierw na krajowym podwórku musiał wygrać "olimpijski finał". W naszpikowanej arcymistrzami boksu kadrze legendarnego trenera Feliksa "Papy" Stamma przyszło mu bowiem rywalizować o miejsce w drużynie z innym z gigantów, młodszym o rok nieodżałowanym Jerzym Kulejem. Był do tego stopnia honorowy, że gdy trzy miesiące wcześniej, w ćwierćfinale mistrzostw Polski w wadze lekkopółśredniej, przegrał 2:3 ze swoim serdecznym kolegą z częstochowskiego Ostatniego Grosza, sam uznał, że to nowa wschodząca gwiazda polskiego boksu powinna pojechać do Wiecznego Miasta. - Byłem pewien, że skoro przegrałem z Jurkiem, to nie jadę. No bo jak? Ale Felek Stamm miał inny plan. Uwierzył, że w turniejowej rywalizacji pokażę wszystko, co najlepsze i będę rósł z każdą kolejną walką - głęboko westchnął, dobrze pamiętając, że w tej konfrontacji walczyli na całego, stale wymieniając się wyprowadzanymi z dużą intensywnością ciosami. - Z Jurkiem miałem dobre relacje. Tam smary były, jakby ktoś jednemu z nas coś zrobił, to koniec świata. Chyba by już nie wstał. Sami, między sobą, też byliśmy ambitni, nasze walki rozgrywały się na pojedyncze ciosy, dlatego sędziom nie było łatwo oceniać - zwraca uwagę, podkreślając że jak przystało na "scyzoryka z Kielc", z każdym żył dobrze. Nawet z Leszkiem Drogoszem, choć przyznaje, że niespecjalnie było im po drodze, ale unormowali stosunki. - Raz zrobiłem z niego "czarodzieja", jak poszedł na deski. Kiwnąłem go, poszedł nie na tę stronę, co powinien i sam wleciał na moją rękę. Gdyby Leszek miał tak silny cios, jak ja, to koniec świata. Był prawdziwym "czarodziejem", z reguły nie dawał się trafiać, ale dopiero wtedy byłby nie do pobicia. Co ciekawe, wracając do mistrzostw Polski z 1960 roku, Kasprzyka i Kuleja pogodził wtedy pięściarz będący "koszmarem" tego drugiego, czyli boksujący w barwach Pogoni Szczecin Józef Piński. Choć ten multimedalista krajowych czempionatów nie zrobił międzynarodowej kariery, nie zdobywając żadnego podium europejskiej lub światowej imprezy, to na cztery stoczone walki tylko raz przegrał z Kulejem - jedynym polskim bokserem, który zdobył złote medale olimpijskie na dwóch kolejnych igrzyskach. I to tylko dlatego, że przeszkodziła mu kontuzja. Kasprzyk też dobrze popamiętał tego zmarłego w 2017 roku zawodnika. Przypomniał sobie, że boksowali tylko raz i też przegrał. Złoto wyjęte z kieszeni - Właściwie to z Rzymem wiążą się moje najlepsze wspomnienia. Byłem młodym chłopakiem, 20-latkiem. Z kim to ja wtedy boksowałem? Ja... - szukał w pamięci nazwiska pan Marian, więc czym prędzej mu pomogłem, wymieniając Władimira Jengibariana. Imię i nazwisko radzieckiego pięściarza pochodzenia ormiańskiego otwarło nieco przykurzoną szufladkę w głowie. - Nie byłem faworytem tej walki, to był mistrz olimpijski z poprzednich igrzysk - podkreślił. Trener Stamm był przeszczęśliwy, bo jego zawodnik rozbił 5:0 doświadczonego (starszego o siedem lat) złotego medalistę z Melbourne, a przy okazji pomścił Leszka Drogosza, który cztery lata wcześniej był jedną z ofiar tego znakomitego pięściarza, trzykrotnego dominatora na Starym Kontynencie, zmarłego w 2013 roku w Los Angeles. Niestety pod koniec walki doszło do sytuacji, która była dramatem Kasprzyka. Bezradny Jengibarian w zwarciu uderzył Polaka w czoło, tuż nad prawym okiem. Wkrótce okazało się, że pokonanie do wiwatu urodzonego w Erywaniu rywala było, poniekąd, zwycięstwem pyrrusowym. Obrzęk robił się coraz większy, aż powstał krwiak, z którym lekarze nie potrafili sobie poradzić. W efekcie nasz pięściarz nie mógł wyjść do bitwy o finał z Ghańczykiem Clementem Quarteyem, który w ten sposób odniósł życiowy sukces (zmarł 2 listopada 2024 roku). Polakowi pozostało tylko i aż poszukać jakiejkolwiek pociechy w wywalczeniu brązowego medalu już w olimpijskim debiucie. - On mnie specjalnie stuknął. Nie chcę go dzisiaj obrażać, ale to był faul. Tak naprawdę dwa razy mnie uderzył, ale dopiero drugim trafieniem z główki doprowadził do tego, co się stało. On musiał już być "pijany" po moich ciosach, a że był rutyniarzem, to posunął się do takiego zagrania, choć sam mówił do mnie "нехорошо бьёшь" (tłum. nieczysto trafiłeś). Miałem tak dużego guza, że na oko nic nie widziałem. Zero. Mimo to prosiłem sędziego, by dali mi walczyć o finał, ale nie było zmiłuj. A przecież złoto miałem już w kieszeni... - aż syknął pan Marian na wspomnienie tamtych wydarzeń. - O tym się nie mówi, ale na podstawie rozmów z mistrzem śmiem stwierdzić, że dużą część winy ponosił nasz sztab medyczny. Jeśli nawet sami nie mieli przyrządów, by porządnie zająć się tą kontuzją, to mogli pożyczyć od kolegów po fachu z innych reprezentacji i doprowadzić oko do stanu, które umożliwiałoby przystąpienie do tego pojedynku - powie później Józef Sojka, który swojego idola oklaskiwał jako 10-latek, zabierany na walki przez śp. brata, aż w końcu sam objął w bielskim klubie funkcję wiceprezesa. Od "mistrza" i "mistrzunia", bo w takich formach zwraca się do swojego przyjaciela, mimo że dawno temu dostał zielone światło, by mówić mu na "ty", jest młodszy o 14 lat. Dziś pełni rolę opiekuna, dobrego ducha i szofera, pilnując kalendarza wizyt u lekarzy różnych specjalizacji. Dlaczego, pomimo tego wszystkiego, Rzym ma tak szczególne miejsce w sercu Kasprzyka? Żeby to zrozumieć, trzeba się cofnąć do szarej, polskiej rzeczywistości przełomu lat 50. i 60., gdy podporządkowana Związkowi Radzieckiemu Polska pozostawała za Żelazną Kurtyną, będąc krajem trzeciego świata. W odbudowywanej ojczyźnie, zniszczonej II wojną światową, nie było jeszcze nic lub prawie nic. Gdy więc ten urodzony w Kołomaniu koło Kielc jeden z siódemki rodzeństwa, przemycony w walizce do niemieckiego miasta Fraustadt (dzisiejsza Wschowa), postawił nogę na włoskiej ziemi, a następnie w zbudowanej dla 8000 sportowców i dziennikarzy wiosce olimpijskiej, nagle znalazł się w innym świecie. - Boże kochany, to było jak z bajki. Człowiek nie jeździł poza granice, a tu nagle tyle rzeczy, których wcześniej na oczy nie widziałem. W wiosce roiło się od sportowców. Sama nasza kadra stanowiła dużą ekipę, poznawaliśmy się z chłopakami i dziewczynami z innych dyscyplin. Prawdziwa wioska. To była tak wyjątkowa emocja, że do dziś pamiętam. Chodziłem po wiosce i cały czas się mówiło: "cześć, cześć, cześć". Nie znał człowiek innego języka, ale i tak wszyscy rozumieli, że się pozdrawiamy - roześmiał się pan Kasprzyk. Łomot. "Ktoś rozpętał burzę" Młody sportowiec jeszcze wtedy nie wiedział, że wydarzenia z Rzymu, które wówczas były dla niego tak dojmujące, to tylko niewinny epizod w obliczu problemów, które dopiero się nawarstwiały. - Lubiłem wypić sobie gorzałkę - nie ukrywa pan Marian. A że przy okazji chadzał do lokali z potańcówkami, między innymi nieopodal Cygańskiego Lasu, gdzie formę często wykuwał pod gołym niebem, ryzykowne sytuacje same go szukały. - Co ty, z kolegą się nie napijesz? Taki już wielki as jesteś? Takie to były czasy, że jak człowiek by odmówił, to koniec świata. Najlepiej by było nigdzie nie chodzić, a jak już się poszło, to okazja goniła okazję - z politowaniem wspomina pan Marian. W tym okresie czterolecia samymi medalami niespecjalnie umacniał swoją pozycję, został brązowym medalistą mistrzostw Europy w 1961 roku w Belgradzie oraz w tym samym sezonie wywalczył brąz w mistrzostwach kraju we Wrocławiu. Niemniej trener "Papa" Stamm wiedział, że ten zawadiaka znakomicie znosi ciężar wielkich startów, a swoją zadziorność w całej okazałości potrafi przenieść do ringu. Bardzo dobra praca rąk, urozmaicony repertuar ciosów, piękne zwody, mocne uderzenia z jednej i drugiej ręki - to były największe atuty w jego arsenale i bokserskim repertuarze. Z takim stylem, ofensywnym i efektownym, dziś zapewne zrobiłby karierę w boksie zawodowym, bo kibice kochają tak widowiskowo walczących zawodników. - Dość mocno biłem, raczej to była moja najsilniejsza broń. Obojętnie z której ręki, u mnie to nie grało roli. Przewracałem chłopaków z obu. Uciekł na lewo, dostał z lewej; uciekł w prawo, oberwał z prawej. Tylko lekko odstawiałem nogę (pan Marian na siedząco zaczął pracować stopami - przyp. AG), czego ten zawodnik nie widział. Chodziłem za rywalem, chodziłem, aż w pewnej chwili robiłem wykrok. Już wiedziałem, że w tę stronę mi nie ucieknie i był zaszachowany. Nie wiedział, z której strony dostanie. I więcej ustawiałem się frontalnie. Zawsze najtrudniej boksowało mi się z technikami. Ktoś taki też ma dobre nogi, ale więcej ucieka i unika otwartej walki - wspomina. Najpierw napytał sobie biedy w sylwestrową noc z 1960 na 1961 rok, gdy obciążony zarzutem pobicia w Ziębicach, podczas zabawy, został tymczasowo aresztowany. Już wtedy mógł odrobić życiową lekcję, bo zobaczył, że w jednej chwili można wywrócić swoje życie do góry nogami. Został zdyskwalifikowany na pół roku, ale tylko w zawieszeniu. W biedzie nie zostawił go "ojciec" Stamm, a wysyłając niesfornego podopiecznego na czempionat Europy do Belgradu pozwolił mu odkupić część win. Kasprzyk nie wyciągnął jednak dostatecznych wniosków i niedługo po tym, jak w czerwcu wrócił z brązem ze stolicy Serbii, wpakował się w gigantyczne tarapaty. "Dożywotna dyskwalifikacja" - kara brzmiała jak wyrok, a utalentowany pięściarz w tym położeniu, w innych okolicznościach, mógł popaść w całkowite zapomnienie. - To są dziady. Za milicjantów? Za tych milicjantów, którzy szukali zaczepki? Ja ich dobrze znałem. Prowokatorzy. Ja nie byłem taki wyrywny do bicia, bo wiedziałem, czym to pachnie, jak uderzę jednego lub drugiego z gołej ręki. Przecież nokautowałem w rękawicach, to co dopiero czystą ręką? Jeden z nich chyba mnie znał, a mimo to szukali spięcia. Jak wyczuli, że człowiek ma w sobie procenty, to chyba chcieli się wykazać - do dziś, na wspomnienie tamtych wydarzeń, denerwuje się, ściskając obie dłonie w pięści. Traf chciał, że przed restauracją w Bielsku-Białej pojawili się po cywilnemu. Pan Marian wspomina, że chodził tam na potańcówki, które trwały do godziny 22 (tak zwane fajfy, jak kiedyś nazywało się zabawy, organizowane od 17 do 22). - W pewnej chwili wyszedłem na pole się przewietrzyć, a oni chcieli wejść do środka. Było ich dwóch lub trzech. Chyba trzech. A że było już blisko do zamknięcia, mój kolega nie chciał ich wpuścić, więc zaczęli się burzyć. Jakoś się do nich odezwałem, a oni wystartowali, że gówniarz nie będzie rządził. Odchodziłem od nich, ale tak od słowa do słowa i jeden uderzył mnie w głowę - opowiada Kasprzyk. - No to się wkurzyłem. Oddałem jednemu, drugiemu, trzeciemu i było po wszystkim. Oni uciekli, a ja poszedłem do "Czerwonego Kapturka", zobaczyć z góry, kto to był. A tam słyszę: "to jest ten chłopak w czarnym garniturze" - wskazali na mnie inni milicjanci, napuszczeni przez tamtych, żeby mnie pobili. Więc ich też dorwałem, nie dałem sobie w kaszę dmuchać - odsłania ten dotąd zupełnie nieznany fragment zajścia nasz nestor. Według jego relacji, początkowo wydawało się, że sprawa rozejdzie się po kościach. Milicjanci mieli podobno w sądzie wcale nie zeznawać na niekorzyść Kasprzyka, bo było im wstyd, że byli w dwóch grupach, a mimo to sam 21-latek spuścił im łomot. - Chyba było aż za dobrze, bo ktoś w końcu rozpętał burzę. Komuś zależało, żeby narobić mi problemów. Prawdopodobnie, ale to tylko moje przypuszczenia, to była robota tego milicjanta-prowodyra, który miał w pracy na pieńku. Wyżsi rangą od niego mogli mu powiedzieć, że jeśli nie odpuści Marianowi, to nie zostanie zdegradowany. A finał był taki, że ja dostałem wyrok, a jego wyrzucili za pijaństwo i chuligaństwo. I tak na tym "dobrze" wyszedł. Dzisiaj mi go szkoda, bo z tego, co wiem, to był pechowy człowiek. Jedyny plus był taki, że później już żaden milicjant mnie nie zaczepiał. Więzienie. "Jesteś dzieckiem szczęścia" Kasprzyk mógł załamać ręce. Usłyszał wyrok bezwzględnego pozbawienia wolności, Polski Związek Bokserski na zawsze skreślił go z listy członków, a komunikat "dożywotnia dyskwalifikacja" we wszystkich dziedzinach sportu brzmiał jak życiowy nokaut. Gdy siedział w więzieniu w Katowicach, początkowo skazany na rok pozbawienia wolności, Stamm znów nie wyparł się jednego ze swoich pupili. Pozycja trenera, zdobywającego z polskimi pięściarzami worki medali, już wtedy była bardzo znacząca. Swoje atuty miał także dotychczasowy klub Kasprzyka, BBTS Bielsko-Biała. - Zawsze mu powtarzam: "jesteś dzieckiem szczęścia". Gdy razu pewnego zapytał, dlaczego tak uważam, odrzekłem mu następująco: - Już sam fakt, że trafiłeś do Bielska-Białej, klubu z którym zdobyłeś drużynowe mistrzostwo i wicemistrzostwo Polski, o tym świadczy. Walka z Henrykiem Niedźwiedzkim, medalistą igrzysk z Melbourne, otworzyła ci drogę do olimpiady w Rzymie. I zobacz, jakich przy boku miałeś profesorów: Zenon Stefaniuk i Zbigniew Pietrzykowski. Pietrzykowski w twoich trudnych czasach był twoim kuratorem, gdy miałeś problemy z prawem, choć przesadzili, bo to były czasy komuny. Kto pojechał do aresztu? Pietrzykowski, Antoni Zygmunt, czyli asystent Stamma, a w zarządzie klubu byli prokurator, komendant milicji i dyrektor wytwórni wódek. I podali tobie rękę. A jakbyś był w takim klubiku, nie ubliżając, jak Ziębice, to kto by o tobie tam pamiętał? Kto miałby taką siłę przebicia, żeby ci pomóc? I mistrz nieraz mi mówi: "ty masz rację" - otworzył się pan Józef. Marian Kasprzyk pierwsze kroki w boksie stawiał jako 16-latek w klubie Sparta Ziębice, dziś honorowy obywatel tego miasta na południowym wschodzie Dolnego Śląska. Stąd trafił do nieodległej Nysy Kłodzko, ale na krótko, bo gdy zrobił wokół siebie szum znokautowaniem jednego z niemieckich pięściarzy, skaperował go wielki, bielski BBTS. - Największym asem był tu Zbyszek Pietrzykowski. To był ktoś ponad resztę - wspomina swojego serdecznego, również już nieżyjącego trzykrotnego medalistę olimpijskiego i czterokrotnego mistrza Europy. Genialnego stylistę w ringu, niezwykle honorowego pięściarza, będącego jako "Dżentelmen ringu" laureatem pierwszej edycji plebiscytu na "Dżentelmena Sportu" w 1963 roku. Nagrodę powołano z inicjatywy śp. redaktora Tadeusza Olszańskiego, wielkiego znawcy boksu, erudyty i hungarysty (formalnie za plebiscytem stały połączone siły "Sztandaru Młodych" i Klubu Dziennikarzy Sportowych SDP). Co ciekawe, obu wybitnych polskich pięściarzy, pozostających w serdecznych relacjach do końca, połączyła osoba... Laszlo Pappa. Poza najsłynniejszą batalią Pietrzykowskiego na IO w Rzymie z Cassiusem Clayem, później znanym pod imieniem i nazwiskiem Muhammad Ali, najbardziej wspomina się trzy pojedynki urodzonego w Bestwince pięściarza z węgierskim geniuszem Pappem, trzykrotnym mistrzem olimpijskim i dwukrotnym mistrzem Europy. W naszym kraju "Polskim Pappem" został okrzyknięty nie kto inny, jak właśnie Kasprzyk, jako że prezentował bliźniaczy styl boksowania do Węgra, a także fizycznie był łudząco do niego podobny. Nie tylko z uwagi na śniadą cerę i kolor włosów, ale także charakterystyczny, krótko przystrzyżony wąsik. Wąsik, którego zniknięcia początkowo nie zauważyłem. Pan Marian musiał wyczuć, że bardzo mu się przyglądam. Faktycznie, coś mi w jego twarzy "nie grało", ale dlaczego nie potrafiłem dopatrzeć się tej znaczącej zmiany? Tego sam nie wiem. Gospodarz uznał, że pomoże mi rozwikłać zagadkę i w pewnym momencie sam z siebie oznajmił. - Dwa dni temu zgoliłem wąsa. Pomyślałem sobie, że coś zmienię. Ale dwa tygodnie i znów będzie to samo - zaśmiał się, a ja razem z nim. Mazurek Dąbrowskiego. "Za to, co żeście mi narobili" Uśmiech szybko zniknął z twarzy, bo wróciliśmy do wydarzeń poprzedzających tokijskie igrzyska. Ostatecznie Kasprzyk, dzięki wsparciu wymienionych osób, których wstawiennictwo mogło zmiękczyć aparat komunistycznego państwa, został potraktowany łagodniej. Finalnie odsiedział "tylko" 8,5 miesiąca. Nie od razu wrócił do regularnych zajęć, ale coraz mocniej w obroty brał go pierwszy trener w BBTS-ie Antoni Zygmunt, nie przez przypadek mający wśród zawodników ksywkę "Krwawy Wasyl". - U Antka nie było przebacz. Harowaliśmy ciężko, ale później efekty było widać w ringu. Tym razem wszystko szło powoli - opowiada. Przed pełnym poświęceniem się boksowi hamowało go to, że ciągle miał status pięściarza dożywotnio zawieszonego. Światełko w tunelu może i widział, ale nie świeciło się ono na tyle mocno, by ten sport znów miał w jego życiu najwyższy priorytet. Wszystko zmieniło się z chwilą, gdy dostał powołanie do reprezentacji. Kara jeszcze obowiązywała, ale Stamm wysłał mu najcenniejszy sygnał - wierzę w ciebie i daję ci szansę. - Początkowo myślałem nawet, że zaszła pomyłka. Aż poleciałem z tym do trenera Zygmunta, bo nie wierzyłem własnym oczom. Wkrótce napisał się Oskarowy scenariusz: karę odwieszono, Kasprzyk o miejsce w olimpijskiej kadrze wygrał rywalizację z "Czarodziejem ringu", czyli Leszkiem Drogoszem, a w Tokio, jako trzeciemu pod rząd (po Józefie Grudniu i Kuleju), odegrano "Mazurka Dąbrowskiego". - Nawet nie potrafię powiedzieć, jak wiele znaczył dla mnie ten złoty medal. Pomyślałem sobie: "macie teraz za to, co żeście mi narobili". Tym wszystkim, którzy już mnie skreślili, udowodniłem że jestem sportowcem, a nie człowiekiem najgorszym, łobuzem i chuliganem. Łzy stanęły mi w oczach. To był także niezwykły moment w całej karierze dla tego, który nigdy nie zwątpił w "Cygana" - jak zwykł nazywać swojego podopiecznego, czyli dla trenera Stamma. A dowód jest niezbity. W książce "50 lat na olimpijskim szlaku" z 1969 roku tak opowiadał o tym sukcesie: "Przyznam się, że żaden z medali zdobytych przez naszych pięściarzy nie dał mi tyle satysfakcji. Nie chodziło już o samo zwycięstwo sportowe. Byłem świadkiem spełnienia tego, na co liczyłem - odrodzenia się człowieka". Zanim te wszystkie perypetie zostały ozłocone w hali Korakuen Ice Palace, od dramaturgii rozpoczął się finałowy bój Kasprzyka w kategorii półśredniej z Litwinem w barwach ZSRR Ricardasem Tamulisem. Już w pierwszej rundzie złamał kciuk w swojej mocniejszej, prawej dłoni. - Ból tak promieniował, że pomyślałem o złamanej ręce. Do Stamma to początkowo nie docierało, żył jeszcze tym, że dopiero co dwóch naszych chłopaków wygrało finały. W końcu zapytał się, czy ma mnie poddać, ale mówię mu: "jedziemy dalej" - wspomina. I dojechał w takim stylu, że na kartach punktowych wygrał z władającym językiem polskim "Ryśkiem" stosunkiem 4:1. Ten hollywoodzki rozdział w życiu doczekał się zekranizowania w głośnym filmie "Bokser". W nim w najsłynniejszej scenie zagrał Leszek Drogosz, a w postać głównego bohatera wcielił się aktor Daniel Olbrychski. Czas leczy rany, ale pan Marian Kasprzyk wciąż nosi w sobie resztki żalu o to, że na dłoni wybitnego aktora, w jednej ze scen, znalazł się kastet. - Ja z kastetem? Nigdy bym sobie na coś takiego nie pozwolił, to byłoby niehonorowe. A postawiło mnie w złym świetle - napomknął krótko, nie chcąc już rozdrapywać starych ran. Zwłaszcza, że osobiście ceni aktorstwo pana Daniela. Zawiódł wszystkich. "Ty wielki bokserze" Mistrz olimpijski już zawsze miał dług wdzięczności wobec Stamma. - Dobrze go wspominam, to był trener i ojciec - podkreśla, choć nie ukrywa, że mocno w pamięci wyryło mu się jedno, nieprzychylnie wypowiedziane zdanie. Chodzi o wydarzenia z trzeciej, ostatniej w karierze olimpiady - igrzysk w Meksyku w 1968 roku. Ambicje były ogromne, rutyniarz znów miał pokazać, że wciąż stać go na rzeczy wielkie, tymczasem z turniejem pożegnał się już po pierwszej walce. Nieoczekiwanie przegrał 1:4 z reprezentantem USA Armando Munizem. - Ten mecz mi nie wyszedł. Nie-wy-szedł! Nie cyganię, byłem mocny, najlepszy, ale potem w ringu dupę zamoczyłem - zaakcentował. - Ja cię pier... - nie mogłem sobie darować. - Widziałem wcześniej tych chłopaków, jak boksowali. Oni byli słabi - kręci głową. Porażka rozdzierała jego serce, a jakby tego było mało, w narożniku dobił go legendarny szkoleniowiec. - Ręką z ręcznikiem machnął i powiedział coś w stylu: "ty wielki bokserze". Nie odebrałem tego za dobrze, choć wiem, że mocno liczył na mnie. Byłem w gazie, a tu takie coś. Nie wiem, co się stało - relacjonuje po latach czempion. Sam dla siebie nawet nie próbuje szukać usprawiedliwienia w tym, że wówczas kompletnie ulotniła mu się koncentracja. Przecież w ringu pękły na nim spodenki, sytuację ratował masażysta Stanisław Zalewski, a do głosu zaczęły dochodzić nerwy. - Po tej walce wszystko było trochę do dupy. Co mi wtedy zostało? Poszedłem się napić dla zabicia smutku. Czułem, że zawiodłem sam siebie i kibiców, ale najbardziej było mi żal Felka Stamma. A on jeszcze na końcu tak mi powiedział. Nijak nie zareagowałem, ale mógł się trochę inaczej odezwać, a nie wyżyć na mnie - wyznaje z nostalgią. Podkreśla, że psychika w boksie to potęga. Gdy sam był trenerem, zdarzało się, że poddał swojego zawodnika. - Było mi go szkoda, ale nie mogłem na to patrzeć. Po co w ogóle wchodzić do klatki, jak człowiek boi się boksować? - pyta retorycznie. Biorąc pod uwagę międzynarodowe sukcesy, złoty i brązowy medal igrzysk olimpijskich oraz brąz mistrzostw Europy, aż dziw bierze, że Kasprzyk na krajowych ringach znalazł tak wielu pogromców, przegrywając w bezpośrednich konfrontacjach. - Leszek Drogosz, Jurek Kulej, Józef Piński, Ryszard Petek, Wiesław Rudkowski - jednym tchem wymienia przyjaciel Józef. Każdy kibic boksu wie, bo jest to informacja obecna w każdym rzetelnym opracowaniu jego kariery, że pomimo takich sukcesów, nigdy nie sięgnął po tytuł indywidualnego mistrza Polski. Dlaczego? - Kulej był ambitnym skurczybykiem. Żebym ja miał tyle ambicji i zadziorności, co Jurek, to chyba bez przerwy bym wygrywał poważne imprezy. Mówiło się, że jestem bitny, ale mogłoby być jeszcze lepiej. Tego zabrakło. Widziałem po Jurku, że choćby na kolanach, ale szedł do przodu. Już nie mógł, widać było że zdycha, nogi mu się gięły, ale jeszcze i jeszcze parł do przodu. Przyznaję się bez bicia, że tego nie miałem. Gdybym pod tym względem był na poziomie Jurka, to miałbym trzy złote medale. Z każdej olimpiady przywoziłbym złoto - bez wątpliwości w głosie rozstrzygnął heros z Tokio. Wyraźnie ożywia się, gdy pytam go o ulubione akcje, którymi skutecznie punktował rywali, osłabiał ich korpus i rzucał na deski. Spojrzał na mnie podobnie, jak na początku spotkania, znów podparł się rękami o podłokietniki fotela. Tym razem skutecznie. Powoli zaczął unosić ciało, stanął na nogach, jeszcze tylko uspokoił pozycję wsparciem się o kant ławy i ostrożnie wsunął kapcie. - Muszę się rozchodzić i będzie lepiej. Tralalala - zapewnił podśpiewując sobie pod nosem. I z wolna, przebierając nogami, wyszedł na środek pokoju. Mistrz znów w ringu Wstałem i dołączyłem do mistrza, a on zaczął demonstrować akcje. Ściskało mnie w sercu, widząc ile wysiłku go to kosztuje, ale nie dał się zbić z tropu. Najpierw zademonstrował mi lewy prosty. "Pach, pach. Pierwszym markujesz, po czym z nogą do przodu wyprowadzasz ten już właściwy, mocny". Starannie mnie poinstruował, a później oczekiwał nienagannego wykonania. Po paru próbach doczekałem się małej pochwały: "o tak, o to chodzi". Później przyszedł czas na ciosy sierpowe. "Nie prowadź rąk tak obszernie. Bliżej, bliżej. A teraz patrz...". Płynnie przeszliśmy do składania kilku ciosów w akcji. Pan Marian już na tyle rozruszał swoje ciało, że zdołał nieco obniżyć pozycję, z rękami w gardzie podszedł do mnie i zaczął pokazywać, ile jest sposobów na wykonanie skutecznych kombinacji. W zależności od własnego i mojego ustawienia. Ciosy na górę tylko markował, za to te na tułów, pod łokieć i na wątrobę, lekko doprowadzał do celu. Poczułem, że wstąpiła w niego nowa energia. Przyjaciel Józef: - Gdy jestem u niego w domu, to nieraz ma takie wejścia. Przygotowuję mu kanapeczki i oznajmiam, że za piętnaście minut wybywam. Wtedy mówi: "zaczekaj", podrywa się i słyszę: "potrenujemy haki i uderzenia na wątrobę", a te ostatnie są jego specjalnością. Odpowiadam: "mistrzu, przecież ty się któregoś razu zapomnisz i przeszyjesz mnie na drugą stronę". A wiesz dobrze, że nigdy bym ci nie oddał. Kasprzyk dokumentnie przewartościował swoje życie w 1992 roku. To wtedy zaczął dojrzewać do tego, że nie gorzałka, ale ten, w którego do tej pory wierzył płytko, powinien stać na pierwszym miejscu. Rak. "To ty mi uciekłeś" - Początkowo nawet nie wiedziałem, że mam raka, choć na operację poszedłem dość szybko. Jak to się mówi, na takie rzeczy nie ma twardych ludzi. Zacząłem prosić, jak wielu innych ludzi, żeby mi pomógł, a ja już nie będę grzeszył - wyznaje. To był nowotwór przełyku, na skutek którego, po trwającej wiele godzin operacji, wycięto mu kawałek tego przewodu, ale także fragmenty żołądka i śledziony. - Teraz w środku jestem pusty, za to pełny duchowo - zwykł powtarzać i te słowa padły również tym razem. Ale wiara nie przyszła od razu. - Kiedyś w modlitwie byłem cienki. Czegoś mi brakowało i brakowało... Ale im dłużej w niej trwałem, tym szło mi to lepiej. Najpierw było to pół roku, później rok. Im dłużej się modliłem, tym bardziej płakałem, a nawet szlochałem. Przeżywałem to wszystko, że wracam do Boga. Przypominałem sobie grzechy, w trakcie robiłem rachunek sumienia i czułem, że to działa. Aż pewnego razu poczułem, że wstąpił we mnie Duch Święty - mówi pan Marian. Z własnego doświadczenia mówi, że najistotniejsze jest kontemplowanie kontaktu z Bogiem poprzez modlitwę. - Najważniejsze, żeby nie trajkotać jak katarynka, tylko przeżywać modlitwę. Z początku sam tego nie łapałem, ale później głowa zaczęła mi inaczej pracować. A jak głowa pracuje, wtedy można się popłakać. Nawet mi to pasuje, jak poleci łezka. Nieraz pogadam sobie trochę z Jezusem, tak od serca, swoimi słowami. To jest fajnie. Cały czas mu dziękuję, że przyszedł do mnie, bo tak faktycznie jest. Prosiłem go o natchnienie, by gorliwiej się modlić i szukałem go, aż któregoś razu w końcu go poczułem - dzieli się swoją wrażliwością pan Marian. - Czasami weźmie mnie płacz. Nie, jak u małego dziecka, tylko taki dorosłego mężczyzny. I nieraz sobie myślę i sam siebie pytam: "Boże, gdzie ja byłem? Gdzie ja byłem przez te wszystkie lata"? Zapytałem się, dlaczego kiedyś mi uciekł, a on odpowiedział: "to ty mi uciekłeś". To ja obierałem niewłaściwe drogi i się od niego oddalałem. Zrozumiałem, że długo błądziłem w życiu. Nieraz przypomni mi się coś nieprawidłowego i zastanawiam się, dlatego wtedy tak uczyniłem. Gdybym to wcześniej zrozumiał, trochę inaczej by człowiek postępował. I teraz proszę go codziennie, by ode mnie nie uciekł. Legendarny pięściarz podkreśla, że różaniec to najłatwiejsza modlitwa. Owszem, dość długa i obszerna, ale bardzo prosta. - Codziennie odmawiam na różańcu inną tajemnicę. A co to za problem? Usiądę sobie i się modlę - krótko stawia sprawę. To dlatego lata temu wykoncypował sobie, że w dowód pełnego nawrócenia własnoręcznie będzie wykonywał różańce. Kupował paciorki, a następnie nawlekał je na łańcuszki i komponował oryginalne, w pięciu olimpijskich kolorach. Jeden taki skarb, w specjalnym, skórzanym etui od wewnętrznej strony z podpisem "Marian", otrzymałem w prezencie. Drugi, dla rodziców, przekazał mi pan Józef, również w okolicznościowym futeraliku z imieniem twórcy. - Byli i tacy, którzy uważali, że coś mi się stało w głowę od tych przyjętych ciosów. "Co on, zwariował?" - podśmiechiwali się, ale ja już wiedziałem, że nie chcę z tej drogi zawrócić, bo jest mi dobrze. Poza tym w człowieka wstępuje dobroć. Nie chwalę się, ale w rozmowach znajomi nieraz mi mówili: "słuchaj Marian, z tobą inaczej się rozmawia". Byłem zdziwiony, bo wydawało mi się, że cały czas jestem sobą. Wtedy słyszałem: "nie, teraz jesteś inny". Stwardnienie rozsiane. Krysia, a później Madzia Drugi ewangeliczny krzyż, który wylądował na jego barkach, zaczął dźwigać z chwilą, gdy na ciężką chorobę zachorowała ukochana żona Krysia. Diagnoza: stwardnienie rozsiane. Przez cztery lata zdawał najtrudniejszy egzamin ze słów przysięgi małżeńskiej. Do końca zajmował się leżącą Krysią w domu, która pod koniec przestała już nawet mówić. - Opiekowałem się praktycznie 24 godziny na dobę. Początkowo było dość ciężko, ale później, jak już w to wszedłem, szło się w tym połapać. Ta choroba też mnie zmieniła, ale nie miałem pretensji ani nie winiłem Boga, że tak mnie doświadczył. Ukochana żona zmarła w 2001 roku. Przypominają ją zdjęcia z młodych lat, w ładnych blond włosach, rozwieszone na ścianach w mieszkaniu. W chorobie raz w tygodniu przychodziła jej siostra, która była fryzjerką i robiła fryzurę, zaś w kuchni sam świetnie radził sobie pan Marian. Ileś lat później w jego życiu pojawiła się Magda, z zawodu lekarz o specjalizacji dermatolog, młodsza od niego o 20 lat. Powiedzieć, że tworzyli nieformalny związek, byłoby pewną nadinterpretacją. - Bardzo fajna dziewczyna. Madzia, Madzia. Niestety już jej nie ma. Niedawno zmarła, jakieś trzy miesiące temu - oznajmił ze smutkiem, ale z względnie niedawnymi wydarzeniami ma już większy problem, by je dokładnie osadzić w czasie. Datę jej śmierci skorygował pan Józef. - To już będzie około dwóch lat, jak nie żyje. - Coś ją złapało i nie mogła chodzić. Myślę, że była bardziej chora, ale chyba nie chciała mi powiedzieć. Jako lekarka musiała wiedzieć więcej - zamyślił się gospodarz. - Taka to była fajna dziewczyna, tylko zazdrosna i czasem trochę żeśmy się kłócili. Powiem ci, że z tymi kobietami to jest ciężko - puścił oko. Pan Józef: - Magda miała schorowaną mamusię. I wyobraź sobie, że rolę pielęgniarza przy jej łóżku pełnił kto? Mistrz Kasprzyk. Nieraz odwoziłem go i przywoziłem o różnych porach, tak zaangażował się w opiekę. Robiło to na mnie wrażenie. Magda zachorowała na tę samą chorobę, która zabrała z tego świata żonę, czyli stwardnienie rozsiane. Ostatnie miesiące były naprawdę nieciekawe... Niedoszła operacja pana Mariana, o której piszę we wstępie reportażu, miała zostać przeprowadzona w ubiegłym roku. Chodziło o wszczepienie endoprotezy stawu biodrowego. Z pewnością przywróciłaby mu lepszy komfort poruszania się i uśmierzyła ból, ale wprowadzenie w narkozę, przy tych problemach z sercem, wiąże się ze zbyt dużym ryzykiem. - Niestety nie jesteśmy w stanie tego przeskoczyć... - smuci się pan Józef. Żartują, że w klinice śp. Łukasza legenda sportu ma już "złotą kartę", bowiem to w niej jest najczęstszym bywalcem. Odwiedzają kardiologa, neurologa, urologa, czy laryngologa. Trzy lata temu przeszedł zabieg na zaćmę, który wydatnie poprawił mu komfort funkcjonowania. W ostatni piątek, jak co tydzień, pan Marian był u fizjoterapeuty na 45-minutowym zabiegu, nastawionym stricte na biodro. Do tego dochodzą lekarstwa, a także między innymi pampersy dla dorosłych. - Nie dalej, jak wczoraj kupiliśmy 30 sztuk już po nowej, wyższej cenie, a wiadomo jak szybko one schodzą. Zmiany urologiczne są już tak zaawansowane, że mistrz korzysta z nich 24 godziny na dobę - uszczegóławia przyjaciel. Uwolniony od gorzałki. "Jeszcze cieszę się życiem" Złoty medalista pobiera emeryturę olimpijską, ale lwią część świadczenia comiesięcznie przeznacza na lekarzy, specjalistów i leki. Oczywiście dochodzą też stałe koszty życia. Do tego wyjazdy, dwa razy w roku, do Centralnego Ośrodka Sportu, gdzie poddawany jest zabiegom rehabilitacyjnym. Pytam, czy hasło "mistrz olimpijski" czasami otwiera furtkę do nieodpłatnych wizyt lub dużych rabatów. - W COS-ie dostajemy upust rzędu 20-30 procent na zabiegi oraz posiłki. Owszem, jest serdeczność lekarzy, gdy się dowiedzą, z kim mają do czynienia, ale każda wizyta, gdziekolwiek nie pójdziemy, jest płatna. Nie ma tak, by cokolwiek mieć dostępne za darmo. Niemniej jesteśmy razem, żeby mu w tym cierpieniu pomóc - mówi pan Józef. - Najbardziej dokuczają mi problemy z lewym biodrem i pachwiną. Złapie i boli, wtedy ciężko wstać. Siły fizyczne mnie opuszczają, ale wzmocniłem się duchowo. Modlitwa umacnia psychikę. Bez tego chyba bym nie wyrobił. Jak tak patrzę, to ja naprawdę miałem bardzo fajne życie. Ile ja przeżyłem! - twierdzi legendarny pięściarz, któremu do dzielenia się troskami nie pozostał już nikt z szóstki starszego rodzeństwa. Sam nie doczekał się własnego potomstwa. Kasprzyk jest parafianinem kościoła pw. św. Małgorzaty w dzielnicy Kamienica. Gdy był młodszy, spacerował od siebie do świątyni nie dłużej niż 10 minut. Dzisiaj pokonanie niespełna 1 kilometra mocno wydłużyło się w czasie. Zwłaszcza, że ulica Elizy Orzeszkowej, w drodze powrotnej, wiąże się z wyprawą pod górkę. - Nie jest łatwo, ale jakoś daję radę. Muszę wchodzić, to jest też dla mnie dobry trening. Pod górkę, pod górkę, pod górkę... Czas biegnie i jest nieubłagany, ale z Bożą pomocą można zrobić wszystko - nie traci rezonu. Na koniec zapytałem mistrza: panie Marianku, a tak w ogóle życie jeszcze pana cieszy, czy zaczęły towarzyszyć panu myśli, że chciałby pan już... - ...być po drugiej stronie? Nie, nie. Jeszcze cieszę się, jak spotkam chłopaków, pogadam z jednym czy drugim. Czasami, jak to się mówi, wypiję jednego kielicha, ale nie ciągnie mnie do gorzałki. Po to przeszło 20 lat temu wyprosiłem u Boga, żeby uwolnił mnie od tego nałogu, aby już nigdy więcej mną nie rządził. Mam satysfakcję, bo to już kompletnie mi nie smakuje - podkreślił głosem pozbawionym wątpliwości. Artur Gac, Bielsko-Biała Chcesz porozmawiać z autorem? Napisz: artur.gac@firma.interia.pl