PAP: Pierwsze pół roku w USA to chyba nie najłatwiejszy okres w pana życiu? Jarosław Niezgoda: - Tak, ale mam nadzieję, że limit pecha został już wyczerpany i będzie tylko lepiej. Przyleciałem do Portland w styczniu i podczas badań lekarskich wykryto u mnie schorzenie serca, które może być ryzykowne u osób uprawiających sport wyczynowo. Ja nic o tym nie wiedziałem, nic nie czułem i na nic nie narzekałem. Ale, abym mógł być zatwierdzony do gry w Major League Soccer, trzeba było zrobić drugą ablację - pierwszą miałem jeszcze w Polsce - i odczekać kilka tygodni. Na nieszczęście zaraz po powrocie na jednym z treningów doznałem urazu kolana. To z kolei wyeliminowało mnie z gry w pierwszych meczach sezonu w marcu. A kiedy wyleczyłem tą kontuzję, zawieszono rozgrywki z powodu pandemii koronawirusa. Niczym z deszczu pod rynnę... Jak wykorzystał pan czas kwarantanny? - Nie ukrywam, że było ciężko, szczególnie dlatego, że jestem tutaj kompletnie nowy. Nie wiem, jakich słów użyć, ale z pewnością byłem bardzo poirytowany. Po udanej rundzie jesiennej w Legii myślałem, że od razu zacznę grać na jeszcze wyższym poziomie i strzelać bramki, a musiałem... siedzieć w domu. Tym bardziej, że w Portland początkowo mieszkałem z moją dziewczyną, ale wróciła ona do Polski, więc przez trzy miesiące byłem całkiem sam. Czas spędzałem trenując indywidualnie według zaleceń klubu. Cieszę się, że to już za nami. Obecnie przebywa pan z drużyną na Florydzie, gdzie, oprócz tego, że trwa turniej "MLS is Back", notuje się dzienne rekordy przypadków COVID-19. Czuje się pan bezpiecznie? - Pod kątem bezpieczeństwa i higieny nie można tutaj do niczego się przyczepić. Kiedy podejmowano decyzję o wyborze miejsca na turniej, tu nie było praktycznie żadnych ognisk. Obecnie jest inaczej, ale jesteśmy kompletnie odizolowani od świata zewnętrznego. Trenujemy tylko we własnym gronie, jesteśmy badani i każdy pilnuje zasad dystansu społecznego. Liga też dmucha na zimne i z rozgrywek wycofała dwie drużyny, w których szeregach byli piłkarze z wirusem. Ale szczerze mówiąc to mam wrażenie, jakbym był na obozie przedsezonowym, gdzie przez dwa tygodnie mieszkasz w tym samym miejscu, jesz te same posiłki, widzisz te same obrazki. Zwykle po dwóch tygodniach miało się lekko dosyć tej monotonii i tak też się teraz czujemy. Ale przed nami kolejne dwa tygodnie zmagań grupowych i potem może faza pucharowa. Poza tym każda drużyna jest w takiej samej sytuacji, więc nie ma co narzekać. Faza pucharowa będzie pewna, jeśli w sobotę pokonacie Houston Dynamo. Wszystko dzięki temu, że w pierwszej kolejce wygraliście z Los Angeles Galaxy 2-1. Ale mogło nie być tak pięknie? - To nie był łatwy mecz. W pierwszej części reprezentant Meksyku i gwiazda MLS Javier Hernandez zmarnował rzut karny. Prócz tego Galaxy mieli jeszcze kilka innych dogodnych okazji. Gdyby to rywale otworzyli wynik, mogłoby być różnie, ale na szczęście dla nas dwukrotnie błysnął Sebastian Blanco i mogliśmy się cieszyć z kompletu punktów. Ważnych, bo stawia nas to w dobrej sytuacji przed kolejnym meczem, gdzie też nie będzie łatwo, bo trafiliśmy do grupy F, którą można określić mianem "grupy śmierci". Galaxy to najbardziej utytułowana ekipa w historii MLS, a drugi zespół z Los Angeles to jedna z najlepszych drużyn w MLS w ostatnich sezonach. Nawet jeśli nie zagra tam inny meksykański internacjonał Carlos Vela, który odpuścił turniej ze względów rodzinnych.