Rozmawiamy w przerwie w treningu z młodzieżą w ramach akcji Marcin Gortat Camp. Jakie wrażenia? Jared Dudley: Podobnie jak wczoraj w Łodzi, jest tu wielu młodych ludzi o dobrych warunkach fizycznych, prezentujących już niezły poziom koszykarskiego wyszkolenia. Widać, że często oglądają mecze NBA, ale najważniejsze, że chcą się uczyć i szukają wzorców, czego dowodem jest ich obecność tutaj. Uczestniczył pan w podobnych projektach w innych krajach? - W Polsce jestem pierwszy raz, ale w ubiegłym roku brałem udział w podobnych zajęciach w Szwajcarii. Raz do roku staram się uczestniczyć w akcjach popularyzujących koszykówkę wśród najmłodszych. Również w USA. Zawodnicy NBA często się w nie angażują. To obowiązek wobec władz ligi czy potrzeba serca? - Nie robimy tego pod przymusem. Ja nie dostaję za takie zajęcia żadnych pieniędzy. Sam wiele dostałem od życia, od koszykówki, więc poprzez takie campy, tak jak Marcin, chcę się odwdzięczyć, zwrócić społeczeństwu to, co zyskałem. Sam byłem kiedyś małym chłopcem i znam potrzeby młodych ludzi. Poza tym mam dwójkę dzieci. Córka niedługo skończy cztery lata, syn - dwa. Dzieciaki, z którymi dzisiaj ćwiczę, są tylko trochę starsze. W Phoenix Suns był pan cenionym zawodnikiem, kapitanem drużyny, w minionym sezonie graczem z największym stażem w zespole. A jednak nie było sentymentów i w wymianie między klubami trafił pan do Los Angeles Clippers... - Rzeczywiście, grałem w Suns pięć sezonów, ale od początku byłem podekscytowany tym transferem. Otworzyła się dla mnie szansa. W Los Angeles będę bliżej domu, bo urodziłem się w San Diego. No i trafiłem do zespołu, który będzie walczył o mistrzostwo. Gwarantują to świetny trener Doc Rivers i czołowy rozgrywający ligi Chris Paul. Dla mnie to najlepsza sytuacja - znalazłem się w dobrym teamie, w otoczeniu znakomitych graczy. Najlepsza okazja, by maksymalnie wykorzystać swój potencjał. Jedyny minus tego transferu jest taki, że nie będzie pan w jednej drużynie z Gortatem... - Marcin na pewno sobie poradzi. Przed nim jeszcze wiele dobrych sezonów. Ale rzeczywiście, będzie mi brakowało wspólnej gry. Zdążyliśmy wypracować między sobą dobrą chemię, rozumieliśmy się na parkiecie. Dogrywałem mu piłkę na wsady, ale działało to też w drugą stronę. Marcin zabierał dużo miejsca przy tzw. rolowaniu, a wtedy otwierały się pozycje dla mnie i rzucałem za trzy punkty bez obrońcy. Jak się panu podoba w Polsce? - Na razie mam same pozytywne wrażenia. Jest czysto, ludzie są bardzo mili, jedzenie w restauracjach dobre. Widziałem na razie tylko Łódź i Warszawę. Bliższa jest mi stolica z racji intensywniejszego stylu życia. W przyszłości chciałbym wrócić, żeby poznać inne zakątki Polski. Podobno pierwsze słowa po polsku, jakich się pan nauczył, to "gdzie można coś zjeść?". Marcin Gortat opowiadał, że tuż po wyjściu z samolotu dopytywał się pan o KFC bądź McDonaldsa, ale zaproponowano panu rodzime potrawy: pierogi, bigos. Ma pan już ulubione polskie danie? - Tak, schabowy z ziemniakami i kapustą. Rozmawiał Marek Cegliński