Dlaczego podjęła pani decyzję o zakończeniu kariery zawodniczej, skoro zdrowie ostatnio dopisywało i mogłaby pograć przynajmniej jeszcze sezon? Magdalena Leciejewska: Dla każdego sportowca taka decyzja jest ciężka i trudna. W moim przypadku na pewno była przemyślana, bo już w minionym sezonie "walczyłam" z nią, ale za namową kilku osób zostałam w Polkowicach. Był ciekawy pomysł na budowanie drużyny i walkę o medale. I tak się stało. Cieszę się, że tak postąpiłam. Zdobyłyśmy złoto, więc stwierdziłam, że to idealny moment, żeby powiedzieć pas i zająć się czymś innym. Nie chciałam kończyć kariery zmuszona stanem zdrowia czy innymi okolicznościami. Nie miała pani zbyt wiele czasu na odpoczynek, bo latem została drugim asystentem w zespole 1. ligi koszykarek MUKS Poznań. Jednocześnie trafiła do programu Szkoła Trenerów PZKosz. Skąd pomysł na związanie dalszej części życia z koszykówką? - W trakcie kariery starałam się nie myśleć o tym, co będzie "po" i niczego nie planować, ale wiedziałam, że od parkietu nie ucieknę. Koszykówka to więcej niż połowa mojego życia. Nie wiedziałam, czy po zawieszeniu przysłowiowych butów na kołku rozpocznę pracę trenerską. To ogromna odpowiedzialność i zawód, w którym trzeba się wykazać wielką cierpliwością. Obawiałam się, czy podołam. Zachęcał mnie jednak to podjęcia wyzwania trener kadry Arkadiusz Rusin. Teraz po tych kilku tygodniach widzę, że mi to odpowiada, że to jest to, w co prawdopodobnie chciałabym brnąć dalej... Widzi pani siebie w seniorskiej koszykówce czy bardziej w pracy z młodzieżą? - Praca z młodzieżą daje satysfakcję, ale jest trudniejsza. Cieszę się, że mam do czynienia z koszykarkami starszymi, 20-23-letnimi, które są już wyszkolone technicznie. Łatwiej mi przekazać im czy dobrać ćwiczenia, systemy treningowe niż dzieciakom, które się dopiero uczą. Bazuję w dużej mierze, na razie, na swoim doświadczeniu i łatwiej mi dotrzeć do osób już ukształtowanych koszykarsko. Dlaczego wybór padł na Poznań? - Jest blisko do rodzinnego domu, a to jest dla mnie bardzo ważne, bo jestem domatorką, osobą rodzinną. Stąd też pochodzi mój narzeczony. Nie wiem, czy jestem typową wielkopolanką. Podobno, jak twierdzą znajomi, słychać w mowie już poznański styl i sławetne "tej" (forma wołacza od ty - przyp. red.). Fakt - pyry lubię, ale oszczędna czy, jak głosi przysłowie, skąpa nie jestem, wręcz przeciwnie, rozrzutna... Cieszę się, że się tak wszystko poukładało w Poznaniu. Zapisałam się też na podyplomowe studia pedagogiczne. Mam napięty grafik, ale lubię, jak dużo się dzieje. Trudno byłoby mi przyzwyczaić się do wolnego czasu w nadmiarze, po tym jak przez blisko 18 lat miałam mnóstwo zajęć i adrenaliny na co dzień. Jak pani trafiła do basketu? W rodzinnym Grodzisku Wielkopolskim koszykarskiego klubu nie było w czasach pani młodości... - Zaczęło się od niewinnych rzutów na podwórku, poprzez SKS w szkole. Grałam też w siatkówkę, biegałam, ale koszykówka podobała mi się najbardziej. W mojej rodzinie nie było tradycji zawodowego sportu, ale zawsze wszyscy - rodzice i dwaj starsi bracia - interesowali się nim. W końcu trafiłam do Olimpii Poznań. Jestem bardzo wdzięczna rodzicom, którzy przez dwa lata dowozili mnie codziennie po lekcjach w gimnazjum na treningi w Poznaniu pod okiem pani trenerki Iwony Jabłońskiej. Przyjeżdżali pod szkołę, obiad w pudełku, droga na półtoragodzinny trening i z powrotem do domu. Olimpia wywalczyła awans do ekstraklasy, ale nie było pieniędzy na to, by mogła grać z najlepszymi. Wszystko się rozpadło. Trafiłam więc do Szkoły Mistrzostwa Sportowego Polskiego Związku Koszykówki do Warszawy, a potem do Łomianek. Któremu ze szkoleniowców zawdzięcza pani najwięcej? - Jestem bardzo wdzięczna wszystkim trenerom. Przy nazwisku każdego, z którym pracowałam, czy to Jacka Winnickiego czy ostatnio Marosa Kovacika, mogłabym postawić i stawiam duży plus. Cieszę się, że mogłam się z nimi spotkać na swojej sportowej drodze. Byli to szkoleniowcy, którzy dużo wymagali, u których były ciężkie treningi, ale wszystko prowadziło do określonego celu i miało przełożenie w trakcie meczu. Czy jest jakieś koszykarskie wspomnienie, wydarzenie, które zapadło pani w pamięci? - Jest wiele wspomnień, tych świetnych i tych gorszych. To, co zapadło mi najbardziej w pamięć i w dużym stopniu ukształtowało mnie jako zawodniczkę, ale i osobę, to chyba pierwsza kontuzja kolana, gdy byłam nastolatką i dobrze zapowiadającą się zawodniczką SMS. Wiele osób mówiło, że nie będę w stanie wrócić do najwyższej formy, ale inne, w tym rodzice, wierzyli we mnie. "Zawzięłam się" i udało się. Mogłam grać w czołowych klubach polskiej ekstraklasy, choć kolano do końca kariery dawało się we znaki. Nauczyłam się więc bardzo wcześnie, że zawsze warto walczyć do końca. *** 32-letnia Madalena Leciejewska wychowanka SMS PZKosz., wicemistrzyni Europy do lat 20 (2005). Ma 12 medali mistrzostw Polski: sześciokrotna mistrzyni (po dwa tytuły z Lotosem Gdynia, Wisłą Can-Pack Kraków i CCC Polkowice), czterokrotna wicemistrzyni i dwukrotna brązowa medalistka. Rozmawiała Olga Przybyłowicz