Smutna prawda ws. 14-letniego Szubarczyka. Niestety zaczęło się. "Próbują coś na niego wypluć"
- Trzy lata temu były takie wakacje, gdy trenował nawet 10 godzin dziennie. Naprawdę bardzo ciężko pracuje na to, co później możecie oglądać. Mam wrażenie, że u Michała jeszcze nadal drzemie wiele potencjału, jak w silniku V8 na wolnych obrotach. On na razie tylko mruczy, a prawdziwa moc pojawi się w odpowiednim dla niego momencie - mówi w rozmowie z Interią Kamil Szubarczyk, rodzic 14-letniego mistrza świata amatorów w snookerze, Michała Szubarczyka. Pełni rolę ojca, trenera, psychologa, kierowcy, logistyka i kucharza.

Artur Gac, Interia: Jest z pewnością ogromna liczba sportowców, którym zależy, aby równolegle z odnoszonymi wynikami przebijać się do tzw. mainstreamu. Od pewnego czasu pana syn bardzo mocno sforsował granice, wyznaczane tylko przez ramy snookera. O to wam chodziło, czy w gruncie rzeczy wpadliście w niekomfortową sytuację, w której naraz trzeba się odnaleźć?
Kamil Szubarczyk: - Mamy świadomość, że bez mediów i rozgłosu nic nie zrobimy. A nam zależy na rozgłosie, ale w takim znaczeniu, żeby dotrzeć do potencjalnych osób, które mogą nam pomóc budować karierę. Dlatego, że dopóki byliśmy na etapie grania na własnym podwórku, gdzie wyjazd to była przejażdżka do Warszawy lub Poznania, ewentualnie mistrzostwa Europy, które finansował Polski Związek Snookera i Bilarda Angielskiego, to właściwie radziliśmy sobie z tym nieźle. Natomiast w momencie, gdy weszliśmy do Main Touru, zaczęły się wyjazdy, które pochłaniają bardzo dużą ilość pieniędzy. Gdyby nie to, że mamy sponsora, który dość mocno zaangażował się w temat, to prawdopodobnie tego Main Touru byśmy nie brali. Natomiast też nie wiadomo, co będzie w przyszłości, ponieważ koszty, które ponosimy, stale rosną. Dzieje się to dlatego, że Michał dochodzi coraz dalej, a nie ukrywajmy - plan jest też taki, żeby dochodzić do czołowych lokat w turniejach, w których będziemy brali udział. Wtedy nasze pobyty będą dłuższe, więc automatycznie koszty pójdą w górę. Mam nadzieję, że kolejne osoby zobaczą wartość w Michale i stwierdzą, że może warto byłoby mu pomóc w rozwoju, bo rozwija się niesamowicie. A głupio i po prostu byłoby szkoda, gdyby jego rozwój zatrzymał się tylko i wyłącznie dlatego, że nie ma na to kasy.
Byliście przygotowani na taki "boom" zainteresowania jego osobą, co przekłada się choćby na to, że jest bohaterem coraz większej liczby publikacji w portalach horyzontalnych?
- Na pewno skala jest zaskakująca. To, że będziemy wszędzie, wiedzieliśmy, natomiast to, że aż tak wszędzie, to już nie (uśmiech). Niekomfortowa sytuacja staje się wtedy, gdy wszyscy chcieliby robić z nami wywiad czy program, a my jesteśmy w cyklu przygotowań. Albo jeszcze inaczej - zupełnie inna sytuacja była w tamtym roku po mistrzostwach świata, gdy zaczął się pierwszy "boom" po wywalczeniu tytułu. Po tej imprezie od razu wróciliśmy do Polski, więc na gorąco to wszystko było kłute, ale mieliśmy sporo czasu do następnego turnieju i w zasadzie każdemu, kto się do nas zgłosił, mogliśmy poświęcić chwilę uwagi. Natomiast w tym momencie wróciliśmy po miesiącu, po czym pojechaliśmy na jeszcze jeden turniej w Polsce, gdzie w końcówce zabrakło trochę "prądu". I w zasadzie mamy braki treningowe, a sytuacja jest taka sama, czyli każdy chciałby robić z nami wywiady. Tymczasem my potrzebujemy stanąć do stołu i zająć się swoimi sprawami. Ponadto jest końcówka roku, mamy rozliczenia i mnóstwo różnych rzeczy, które potęguje nieobecność w Polsce przez miesiąc.
A jednocześnie wiecie, że obecność w mediach daje wam to, czego także potrzebujecie.
- Dokładnie tak. Przez to jesteśmy trochę między młotem a kowadłem. Zresztą Michał, gdyby nie musiał, to z własnej woli pewnie żadnych wywiadów by nie udzielał, a chciałby tylko stanąć do stołu. Wiemy jednak, że trzeba w tym wszystkim znajdować balans.
W którym momencie pan zobaczył, że syn ma nieprzeciętne - i teraz szukam właściwego słowa: talent, możliwości lub predyspozycje do tego sportu?
- Bardzo szybko. To zadziało się właściwie, gdy poszliśmy na pierwszy trening. Syn od razu wykazywał chęci do nauki, a po drugie, faktycznie od razu robił postęp, choć nie był to moment, gdy od razu snuliśmy dalekosiężne plany. Te pojawiły się mniej więcej po roku, gdy okazało się, że chłopak ma niesamowite zdolności jak na swój wiek. I żal by było tego nie rozwijać.
Zaczynał na przełomie 6-7. roku życia?
- Tak jest.
I nastał taki moment, gdy widząc to, co syn wyczynia przy stole, doznał pan zwykłego, ludzkiego szoku na zasadzie: "nie no, nie wierzę. Co on zrobił"?
- To tak nie działa, bo akurat ja wierzyłem od samego początku. I wiedziałem, gdzie my z tym dojdziemy. Kwestia była tylko czasu. A on mnie zaskakuje tylko tym, że gdy coś mamy zaplanowane, to on realizuje to wcześniej przed terminem, wyprzedzając plany.
To imponujące. Nie przez przypadek podczas UK Championship na rozkładzie syna znalazła się legenda tego sportu, 63-letni Jimmy White. A później powiedział o Michale takie słowa: "Ma niesamowite prowadzenie kija, to będzie topowy snookerzysta. Nie ma wątpliwości, że ten chłopak będzie wygrywał turnieje". I co pan na to?
- Pracujemy nad tym osiem lat. I ciężko by było, aby stało się inaczej.
Była sytuacja w meczu z Nopponem Saengkhamem (3. runda kwalifikacji UK Championship – przyp.), gdy wszedł na takie obroty, że dawno nie widziałem go w takiej koncentracji. Właściwie zrobił prawie „setkę”, później wyszedł mu drugi break i znów była prawie „setka”, zgubił się tylko na jednej czerwonej bili. Gdyby nie fluke na koniec plus wcześniejsza jedna zła decyzja, to na tablicy mógł pojawić się zupełnie inny wynik po tym meczu.
Istnieje niebezpieczeństwo, że pod wpływem komplementów od takich osób pojawi się pokusa, by osiąść na laurach? Znając syna uważa pan, że to realne zagrożenie dla 14-latka, czy wręcz powinno go jeszcze mocniej napędzać?
- Wie pan, on stara się od tego wszystkiego trzymać z daleka. Zresztą dość mocno szkolę go w tym, by nie marnował czasu na komentarze. Bo oprócz tego, że jest bardzo liczne grono osób życzliwych, zdarzają się już także osoby, choć ma dopiero 14 lat, które próbują mu różnych głupot nagadać. Typu, że do głowy uderza mu sodóweczka, bo zrobił zdjęcie z samochodem, gdy jechaliśmy na turniej. Tylko że te osoby nie mają pojęcia, jak wygląda nasza umowa i jakie Michał ma obowiązki sponsoringowe, a przede wszystkim to nie jest nasze auto, bo pokrywaliśmy część kosztów jego użytkowania. To są szczegóły, na które ludzie nie zwracają uwagi, a mimo to bardzo chętnie później próbują coś na niego wypluć. Nie sądzę, żeby to miało wpłynąć na niego w negatywny sposób, natomiast nie jest też tak, wracając do pana pytania, że popadamy w huraoptymizm, bo Jimmy White wypowiedział się na nasz temat. Na pewno miło zrobiło się za pierwszym pytaniem, pamiętam sytuację po Turcji, gdy Mark Williams wypowiedział się pozytywnie o Michale. Początkowo nie mieliśmy o tym pojęcia, dopiero ludzie z Anglii zaczęli do nas wysyłać informację ze skrinami. Pamiętam, że wówczas było to takie bardzo pozytywne i faktycznie dało "kopniaka", natomiast w tym momencie przywykliśmy do tego. Michał lubi się skupić na swojej pracy, gdy wracamy po bardzo wymagającym turnieju, to on już na drugi dzień chce iść na trening. To raczej świadczy, że sodówka mu nie grozi.
Zwrócił pan uwagę, że pewnie będzie rosło wyzwanie z odseparowaniem Michała od pewnych rzeczy, aby nie brał ich do siebie. Przy synu jest profesjonalny psycholog?
- Ja jestem jego psychologiem. Obecnie pracuje też z trener personalnym w siłowni, który jest wicemistrzem świata w zapasach. Wprawdzie seniorów, ale też ma bardzo dobre pojęcia, wiedzę i doświadczenie we wspieraniu zawodników oraz uzupełnianiu ich wiedzy.
Czyli nie zawsze potrzeba zawodowca, stawia pan na unikalną znajomość, jaką dla ojca jest jego syn.
- Jest wiele przypadków, gdzie ojciec nie oddał dziecka w tryby tzw. zawodowstwa, czyli zawodowych trenerów. Choćby w Anglii jest wielu trenerów, którzy być może nawet mają więcej lat niż ja żyję i mają sukcesy, a kilka takich przypadków jest choćby w tenisie stołowym. Uważam, że wystarczy po prostu umieć widzieć pewne rzeczy i umieć łączyć kropki.
Mamy White'a, pan wspomniał szczególną pochwałę Williamsa, a mamy jeszcze absolutną legendę, czyli Ronniego O'Sullivana, który po spotkaniu przy stole z pana synem skierował następujące słowa: "Dzielę się wiedzą w Nanjing. Świetny czas z najmłodszym profesjonalnym zawodnikiem w tourze, Michałem Szubarczykiem. Wspaniałe perspektywy na przyszłość". To chyba niezwykle budujące.
- To prawda, zwłaszcza że akurat Ronnie niezmiennie i od samego początku jest idolem Michała. Dla syna było to na tyle ważne i ekscytujące, że zapomniał do mnie zadzwonić, abym zszedł i zrobił choć fotkę lub coś krótkiego nagrał (śmiech), gdy spotkali się w pokoju treningowym w hotelu.
Przypadkowości w tym spotkaniu nie było?
- Nie, nie. Już wcześniej dwukrotnie rozmawiałem z Ronniem i ten temat był uzgodniony. Tylko nie miałem pojęcia, że on po prostu tak sobie wpadnie na trening w hotelu. Myślałem, że spotkamy się w zupełnie innych okolicznościach i zrobimy z tego więcej rzeczy. A przez to u Michała w mediach społecznościowych nie było żadnych materiałów z tego typu. Jedyny wideo, które powstało, nie było nasze, dlatego niespecjalnie to puszczaliśmy dalej.
Ja przytoczyłem oficjalną wypowiedź O'Sullivana. A czy wypowiedział coś szczególnego do syna?
- Pierwsze słowa, które wypowiedział do Michała, padły jeszcze w Chinach i było to kilkukrotnie powtórzone "good luck". Akurat następowała przerwa w meczach, Ronnie grał z Julianem Bojko i prowadził 4:0, a Michał grał z Zhangem Andą i przegrywał 0:4. Mniej więcej w tym samym czasie zeszli się w 15-minutowej przerwie i w momencie, gdy przyszedłem do tzw. practice roomu, Ronnie siedział przy stole Michała i patrzył. Gdy mnie zobaczył, spojrzał z uśmiechem, "banan" od ucha do ucha, ja także się uśmiechnąłem i z tego wszystkiego zapomniałem, że przecież on mówi bardzo szybko i pewnie się z nim nie dogadam. Natomiast zaczęliśmy sobie rozmawiać. A potem doszła do mnie informacja, że jak się spotkamy któregoś razu, to będzie więcej czasu i i stanie z Michałem. Później, na innym turnieju, jeszcze raz pogadaliśmy sobie i dalej sprawa potoczyła się już w hotelu, gdy razem ze swoim przyjacielem zrobili Michałowi niemałą niespodziankę.
Kilka dni temu moim rozmówcą był Piotr Murat, wiceprezes związku i wielokrotny mistrz Polski., Doprecyzujmy, jesteście na stopie dobrego, bliskiego koleżeństwa?
- W sumie tak.
Wymieniając największe atuty Michała, poza pochwałą, że bardzo dużo trenuje, zwrócił uwagę na łatwość podejmowania odważnych decyzji.
- Zgadza się, w stu procentach.
Tysiące powtórzeń są w stanie zbudować tę umiejętność, czy tu trzeba mieć to "coś", co ma się już na początku, a później dodaje się do tego praktykę?
- To bardzo trudne pytanie. W moim odczuciu na pewno mnóstwo zależy od tego, jak wiele czasu zawodnik spędzi przy stole. Natomiast niewątpliwie, jeśli zaczyna z wyższego pułapu, bo na wstępie ma pewne zdolności, można osiągnąć pewne rzeczy szybciej. Teraz trochę więcej czasu poświęcamy na wyjazdy, ale Michał spędzał sześć, a nawet osiem godzin dziennie przy stole. Trzy lata temu były takie wakacje, gdy spędzał przy stole nawet 10 godzin. To nie był mój nakaz, tylko on po prostu potrzebował tyle czasu i wtedy zaczęły pojawiać się bardzo duże sukcesy. Michał oprócz tego, że ma talent, nie siedzi na tyłku i nic nie robi. Naprawdę bardzo ciężko pracuje na to, co później możecie oglądać.
Generalnie jak wygląda specyfika treningowa snookerzysty? Wiele osób może nie zdawać sobie sprawy, że jest do wykonania szereg pracy technicznej, ale także mnóstwo treningu fizycznego.
- To prawda. Już od jakiegoś czasu współpracujemy z Pawłem Wolińskim z Fabryki Ogólnego Rozwoju z Lublina. Przede wszystkim postawa przy stole musi być stabilna, bo Michał ze względu na swoją szczupłą posturę sporo się chwiał. Teraz jest tego mniej, bo pracuje nad własnym ciałem i budową mięśni. I to jest jedna z rzeczy okołostołowych. Natomiast jeśli chce pan rozmawiać na szczegóły techniczne, to zapraszam do siebie (uśmiech). Ja mam taką metodę, że adaptuje trening do tego, czego wymaga dana sytuacja. To znaczy, czy mamy dużo czasu czy nie, czy Michał jest zmęczony czy nie, czy wróciliśmy po turniejach i mamy przerwę przed kolejnym czy nie, czy jest bardzo ważny turniej czy nie. Jest to tak pojemne pytanie, że nie jestem w stanie krótko na nie odpowiedzieć, z wszystkimi szczegółami i detalami.
Piotr Murat zdradził, że kiedyś na treningu zrobił mi maksymalnego break'a, czyli 147-punktowego, a w sparingu zrobił cztery breaki 100-punktowe. Dodał, że jak ten chłopak złapie ciąg na wbijanie, to jest nie do zatrzymania.
- Jest, jest… Przy czym mam wrażenie, że u Michała jeszcze nadal drzemie wiele potencjału, jak w silniku V8 na wolnych obrotach. On na razie tylko mruczy, a prawdziwa moc pojawi się w odpowiednim dla niego momencie. Była sytuacja w meczu z Nopponem Saengkhamem (3. runda kwalifikacji UK Championship - przyp.), gdy wszedł na takie obroty, że dawno nie widziałem go w takiej koncentracji. Właściwie zrobił prawie "setkę", później wyszedł mu drugi break i znów była prawie "setka", zgubił się tylko na jednej czerwonej bili. Gdyby nie fluke na koniec plus wcześniejsza jedna zła decyzja, to na tablicy mógł pojawić się zupełnie inny wynik po tym meczu.
W waszej rodzinie nastąpił taki moment zwrotny, gdy zdecydowaliście się zerojedynkowo postawić na ten sport syna i wszystko na jedną kartę?
- To cały czas był proces. Natomiast decyzja i rozmowy o tym, co Michał chce robić, a ja jestem w stanie mu przy tym pomagać, miały miejsce, gdy był 7-8 latkiem. W każdym razie dokonało się to bardzo szybko. Inna sprawa, że mając plany nie wiedziałem, że dojdziemy do ich realizacji w taki sposób. Gdy jechaliśmy na mistrzostwa Europy do Turcji, wówczas chcieliśmy poprzez ten start wejść do Main Touru, jednak przez maraton turniejów ten U-21 nie poszedł po naszej myśli. Na szczęście, po przerwie i kilkudniowym odpoczynku, wróciliśmy na obroty i w turnieju otwartym w kategorii mężczyzn doszedł do finału. Dzięki temu jesteśmy w obecnym miejscu.
Akurat Ronnie O'Sullivan niezmiennie i od samego początku jest idolem Michała. Dla syna było to na tyle ważne i ekscytujące, że zapomniał do mnie zadzwonić, abym zszedł i zrobił choć fotkę lub coś krótkiego nagrał (śmiech), gdy spotkali się w pokoju treningowym w hotelu.
Ojciec, trener, psycholog, kierowca, pewnie logistyk. Kimś jeszcze jest pan dla syna?
- Kucharzem (śmiech).
I to chyba już też wiąże się z wyzwaniem przy profesjonalnym sportowcu.
- Kalorii jeszcze nie liczymy, Michał pochłania jeszcze tyle, ile wynosi wsad. Na razie tylko trzeba pilotować, by niczego mu nie zabrakło. Przy czym nie jestem dietetykiem, tylko kucharzem.
Swoją ścieżkę zawodową całkowicie pan poświęcił?
- Tak.
A kim pan był lub kim chciał być?
- Ja też chciałem być sportowcem. I w zasadzie jestem w tym środowisku od dziecka. Jako nastolatek występowałem w zawodowej lidze tenisa stołowego. Później zakochałem się w siatkówce, w siatkówce plażowej, gdzie grałem amatorsko. W tym dwóch sportach mam także uprawnienia instruktorskie. Przy siatkówce przez rok pracowałem z młodzikami. Natomiast w snookerze, gdy zrobiłem uprawnienia, trochę już się rozwinąłem.
Ma pan radę dla rodziców, którzy są na początku drogi, jaką z Michałem przemierzał pan ze swoimi dylematami i problemami?
- Trzeba by było na ten temat napisać książkę, ale mam coś jednego, o czym opowiem. Trzy lata temu w jednej z galerii mieliśmy własną akademię. Przechodząc obok, można było zobaczyć całe miejsce, mieliśmy tam również dwa małe stoły, więc 6-8-letnie dzieci już spokojnie mogły zmierzyć się z tematem. I widziałem bardzo dużo przypadków, gdy szedł rodzic z dzieckiem, w większości mama z dzieckiem. Dziecko reagowało: "wow, mamo/tato pójdziemy", a odpowiedzi, takie padały, były następujące: "nie teraz", "nie dzisiaj", "mamy plany", "to nie dla ciebie", "to dla dorosłych" i tak dalej… Z kolei Michał, gdy miał 6 lat, to już potrafił odbijać w siatkówkę, właśnie z uwagi na moją miłość do tego sportu i był on pierwszym, który przekazałem dziecku. Bardzo dużo czasu spędzaliśmy razem, często razem odbijaliśmy piłkę z boku na parkiecie, a przypatrujący się sędziowie chwalili, że odbija lepiej niż starsze od niego o kilka lat dzieciaki. Doszło do tego, że wystąpiliśmy w dwóch turniejach rodzic z dzieckiem i oba wygraliśmy, bodaj dwa lata temu. W międzyczasie był jeszcze epizod z piłką nożną, bo był w Akademii Młodych Orłów, co także było świadomym wyborem. W końcu jednak trzeba było dokonać zasadniczego wyboru.
Jeśli rzeczywiście często zwracamy uwagę, że jest problem z garnięciem się dzieci do sportu, statystyki są także nieubłagane, więc pewnie warto, gdy pociecha zdradza choćby początkowe zauroczenie jakąś aktywnością, dać szansę, by od jednego spróbowania złapało bakcyla.
- Myślę, że to jest najważniejsze, by obserwować, jakie dziecko przejawia zainteresowania. One nie zawsze będą pokrywały się z tym, co rodzic robił i jak widzi dziecko w przyszłości, tylko warto dać mu szansę spróbować tego, co go oczarowało.
Rozmawiał Artur Gac
Chcesz porozmawiać z autorem? Napisz: artur.gac@firma.interia.pl














