Początek to typowa konfrontacja matadora z bykiem. Agresywny Meksykanin nacierał z furią na reprezentanta gospodarzy, a ten boksując na wstecznym opędzał się od niego lekkimi kontrami z defensywy. W końcówce drugiej odsłony ustabilizował pracę nóg i coraz odważniej wchodził z nim w wymiany. W trzecim starciu po podwójnym lewym wystrzelił nagle prawym krzyżowym i obrońca tytułu nieoczekiwanie miał randkę z matą. Pomimo kryzysu dotrwał do przerwy, a po niej ruszył znów ostrym pressingiem na przełamanie. Po dobrej czwartej rundzie, w końcówce piątej Orlando nadział się w półdystansie na prawy sierpowym w okolice skroni, po raz drugi lądując na macie. Tym razem podnosił się jeszcze ciężej, lecz za moment zabrzmiał zbawienny dla niego gong. W szóstej odsłonie Meksykanin jeszcze odczuwał skutki niedawnego uderzenia, lecz już w siódmej swoim wściekłym naporem zaczął przełamywać jakby Martineza, spychając go do totalnego odwrotu. Portorykańczyk przetrwał chwilową niemoc i w ósmej rundzie dał popis boksowania z defensywy. Ciosami prostymi karcił rozpędzonego przeciwnika, pomimo iż ten niczym czołg pancerny nieustannie szedł do przodu. W każdej rundzie strzelał swoimi mocnymi pociskami, choć często przy tym faulował. I właśnie za cios poniżej pasa w przedostatniej odsłonie sędzia zabrał mu punkt. Salido w trzech ostatnich minutach dał z siebie wszystko - wszystko i jeszcze trochę. Wręcz biegał za przeciwnikiem, rzucając w jego kierunku swoje ciosy. Potem długo dochodził do siebie na stołku w narożniku, czekając na werdykt. A ten brzmiał 114:111, 115:110 i 116:109 - na korzyść "Rocky'ego", czyli ulubieńca miejscowej publiki i od teraz nowego mistrza.