Anwil Włocławek w tym sezonie mocno chciał wrócić na tron mistrzowski (przyznany po przerwanych rozgrywkach 2019/2020 pierwszemu w aktualnej wtedy tabeli Stelmetowi Enea BC Zielona Góra), skład zbudował mocny, zatrudnił trenera Dejana Mihevca, który zdobył dwa medale, Puchar Polski i Superpuchar w dwa lata z sąsiednim klubem z Torunia. Wszystko jednak na boisku wyglądało od pierwszych tygodni źle, Anwil przegrywał w brzydkim stylu, miał problemy z kontuzjami, ale to i tak nie tłumaczyło degrengolady. Po przegranym meczu w Szczecinie (bilans 2-3) pożegnano trenera Mihevca, a po wygranej z Legią Warszawa prezes Arkadiusz Lewandowski nominował na stałe pierwszym szkoleniowcem Marcina Woźniaka, wieloletniego asystenta. To był drugi moment w ciągu kilku miesięcy, kiedy blisko poprowadzenia włocławian był Przemysław Frasunkiewicz, mający już za sobą pięć lat doświadczeń trenerskich i osiągnięcia z Arką Gdynia (brązowy medal w 2019) oraz młodzieżową reprezentacją (wygrana dywizja B mistrzostw Europy U20). Jednak narady w klubie i wskazanie właściciela klubu, którym teraz jest w większości miasto Włocławek, przechyliły szalę na stronę miejscowego trenera. Trenera Marcina Woźniaka bardzo cenię, jest to człowiek z pasją, znakomity fachowiec, wie, o co chodzi w koszykówce i jest materiałem na znakomitego trenera głównego. Jednak w pierwszym tygodniu - w mojej skromnej opinii - popełnił kilka błędów, które wynikały z niedoświadczenia lub zbyt szybkostrzelnego pistoletu. Po meczu przegranym z MKS Dąbrowa Górnicza po dogrywce trener doszedł do wniosku, że problem leży w mobilizacji zawodników ("chcą czy nie chcą") i ostro ich docisnął podczas spotkań przygotowujących do kolejnego spotkania. Na konferencji prasowej skrytykował też graczy, zwłaszcza - nie wymieniając nazwiska - Deishuana Bookera (domyślił się każdy), czyli lidera zespołu na początku sezonu. Następnie podczas meczu z Zastalem (przegrana 23 punktami) w ogóle Amerykanina, którego obserwują nawet skauci NBA, nie wpuścił na boisko i kamery TV mogły pokazać go mocno sfrustrowanego na ławce. Nerwy, nerwy, nerwy. Na tamten moment, bez dobrego skutku dla drużyny. Teraz słychać z Włocławka, że przygotowywane są grube i kosztowne zmiany w składzie, które mogą objąć nawet odejście czterech zawodników. Już samo to, że rozmawiają o tym agenci i obserwatorzy koszykarskiego życia jest mocno niepokojące. Jeśli do tego dojdzie, może być jeszcze trudniej, bo w dzisiejszej lidze - bardzo wyrównanej i poszatkowanej koronawirusem - wyjście z bilansu 3-6 jaki ma Anwil w momencie pisania tego tekstu, po sześciu już meczach u siebie, i z budową nowego zespołu prawie od podstaw, może być karkołomne. A czy ktoś sobie wyobraża Anwil Włocławek, klub z pierwszym lub drugim budżetem w Energa Basket Lidze, poza play-off? Takiej historii chyba nigdy w naszej koszykarskiej ekstraklasie nie było. Inna sytuacja jest w Starogardzie Gdańskim. Tam prezesem został w tym roku były wieloletni zawodnik Polpharmy Jarosław Drewa. Trudno w jego przypadku mówić o braku znajomości realiów koszykarskich. A jednak zdecydował wbrew zasadzie, którą mi ostatnio jeden z trenerów przypomniał, o zmianie trenera Marka Łukomskiego na zupełnego debiutanta Roberta Skibniewskiego. Zasada ta brzmi "Nie oceniaj mnie po wynikach, oceniaj mnie po grze zespołu". Gra Polpharmy moim zdaniem była naprawdę w porządku, zwłaszcza w porównaniu z budżetem klubu i tym, co ta ekipa grała choćby w poprzednim sezonie. Cel postawiony przed Polpharmą - utrzymanie w lidze - był i jest zdecydowanie w zasięgu. Bilans 1-9 nie jest świetny, ale przed zespołem jeszcze 12 meczów u siebie i tylko osiem wyjazdów, a z zespołami z miejsc 11-16 (Astoria, Spójnia, Anwil, HydroTruck i MKS) starogardzianie grali tylko raz (!) i ten mecz wygrali (!) i to na wyjeździe (!) - w Radomiu. Co mają wspólnego oba te przypadki? Że w obu klubach brakuje fachowca w osobie dyrektora sportowego, merytorycznej osoby (może być - jak pokazuje przykład NBA - to były zawodnik, trener, ale także agent, analityk albo dziennikarz), która będzie doradcą i zaproponuje całościowe, fachowe spojrzenie na sprawy sportowe. Co ważne, bez spętania w sprawy boiskowe (nerwy!), albo obowiązkowe na pozycji prezesa powiązania z właścicielami i środowiskiem koszykarskim miasta. Decyzje podejmuje zawsze prezes (tak powinno być), ale taki fachowy głos i choćby skonfrontowanie z oddaną klubowi osobą swojej opinii przed decyzją, jest konieczne. Kiedyś miałem okazję przez jeden sezon pracować jako dyrektor sportowy w klubie Energa Czarni Słupsk (2008/2009) i - nie oceniając własnego wkładu i własnych osiągnięć w tej roli - muszę powiedzieć, że największym odkryciem tamtego roku było właśnie to, jak wiele można zrobić, załatwić, popchnąć do przodu i poprawić poprzez rozmowy, wzajemne się wspieranie i kontrolowanie w trójkącie prezes - dyrektor - trener. Te trzy role - szefa trzymającego finanse i dbającego o ogólną koncepcję, fachowca rozglądającego się na rynku koszykarzy i patrzącego na zespół z zewnątrz oraz szkoleniowca, dbającego o treningi, przygotowanie zespołu i koncepcję gry - są tak bardzo różne, że wzajemna współpraca jest kluczowa. Co więcej, prezes i trener w swoich rolach są narażeni na wielkie stresy i jednocześnie bardzo - jakkolwiek to zabrzmi - samotni. Nikt nie jest w stanie zrozumieć, jaki jest ciężar decyzji, które oni muszą podjąć i nikt za nich odpowiedzialności za te decyzje nie weźmie. Dlatego osoba merytoryczna, ale niezaangażowana w codzienne treningi i niezastanawiająca się, czy grać bardziej "hard show" czy "contain" może być znakomitym odgromnikiem złych emocji i pomóc działać sensownie. A nade wszystko pozwolić podjąć dobre decyzje. W tamtym sezonie znakomicie to działało we współpracy z prezesem Czarnych Andrzejem Twardowskim i trenerem Gasperem Okornem, który zresztą akurat w ten wtorek jako szkoleniowiec węgierskiego klubu w Lidze Mistrzów ograł Pszczółkę Start Lublin. Co by nie mówić o późniejszych losach Czarnych i prezesa Twardowskiego, to wtedy - mimo że łódka także się czasami kołysała, a mi wcale się wszystkie pociągnięcia nie musiały podobać - merytoryka naszych rozmów, wzajemne słuchanie się i wyciąganie wniosków, były na wysokim poziomie. Z poziomu klubu, który rok wcześniej walczył o utrzymanie udało się doprowadzić do półfinałów z Turowem Zgorzelec, w których było 2:2 i prowadziliśmy w piątym meczu (do czterech wygranych) na wyjeździe różnicą kilkunastu punktów. Finału - który byłby do dzisiaj jedyny dla Słupska - jednak nie było, a po sezonie rozjechaliśmy się i Czarni poszli w swoją stronę bez Romańskiego i Okorna, ale ja wyjechałem ze Słupska z przekonaniem, że bez dyrektora sportowego kluby nie mają prawa funkcjonować dobrze. Bo pamiętałem, że obok licznych zmian i ruchów, które w tamtym sezonie wykonaliśmy, bodaj ważniejsze były te liczne zmiany i ruchy, których nie wykonaliśmy. Bo przegadaliśmy sprawę i udało się znaleźć drogę do pozytywów bez nerwowych ruchów. Co i dzisiaj polecam wszystkim, także klubowi ze Starogardu, gdzie prezesem jest były koszykarz, a także klubowi z Włocławka, gdzie Arkadiusz Lewandowski de facto jest dyrektorem sportowym, bo się na koszykówce zna. Ale w obu tych przypadkach trzeci wierzchołek trójkąta, trzecie spojrzenie, bez obciążenia byciem prezesem (odpowiedzialność przed właścicielami!), bez zmęczenia psychicznego związanego z codzienną pracą trenera, dałoby na pewno więcej merytoryki i więcej szans na dobrą decyzję. Bo - sorry panowie - jeśli zmieniacie trenera i/lub wielu zawodników (na co się zanosi teraz we Włocławku) po mniej niż 10 meczach sezonu, to znaczy że albo teraz, albo przed sezonem, zrobiliście coś bardzo źle. Jest za wcześnie na radykalne zmiany, jeśli przepracowaliście dobrze czas latem, a przecież wierzyliście, że tak było. Kończąc te rozważania warto zwrócić uwagę, że polskie kluby idą i tak zazwyczaj po bandzie jeśli chodzi o stosunek kosztów na pensje zawodników i trenerów do całości dostępnego budżetu. Szczegółowych danych oczywiście nie znam, ale gołym okiem widać, że często jest to może nawet 90 procent całości, podczas gdy w organizmach zdrowych powinno być około 60 procent. Pokusa, żeby wydać wszystko na jeszcze lepszych, czyli droższych zawodników, jest ogromna, co słychać choćby w licznych wypowiedziach prezesów czy trenerów, że "jak zrezygnujemy z (...) to będzie nas stać na jeszcze jednego gracza". To jest tak krótkowzroczne, że chyba nawet nie trzeba komentować. Przykładów na to, jak zbudowana marketingiem, występami w europejskich pucharach, tanimi zawodnikami na długoletnich kontraktach i wyszukiwaniem perełek koniunktura pozwala nie tylko na lepsze wyniki co roku, ale także na przejście bezboleśnie momentów kryzysowych, kiedy wycofa się sponsor albo klub dopadnie inne nieszczęście budżetowe (na przykład interwencja z urzędu skarbowego, co też się w PLK zdarzało), albo choćby koronawirus, który ogranicza możliwości podróżowania i zamyka tradycyjne drogi dostępu do graczy. Wtedy także te kilka, a może kilkanaście tysięcy złotych pensji dla dyrektora sportowego może się okazać inwestycją nie do przecenienia. Bo mający ogromne aspiracje i wypłaty trener pierwszy się zwinie, graczy też trzeba będzie zmienić, a fachowości i lojalności się nie kupi w takim momencie za dwa złote i to natychmiast. Mam nadzieję, że kolejne nauczki i nauki w naszej koszykówce nie pójdą w las. Oby we Włocławku i Starogardzie, gdzie pasja do koszykówki jest ogromna, mimo wszystko od teraz było wszystko na plus i z dobrymi emocjami. Adam Romański, Polsat Sport