Wraz z Bryantem śmierć poniosło osiem osób, w tym jego córka Gianna. Do katastrofy doszło na wzgórzu w południowej Kalifornii w niedzielę 26 stycznia o godzinie 9.45 miejscowego czasu. Policja w Los Angeles i biuro szeryfa w tym czasie nie prowadziły lotów z powodu pogody. Rzecznik policji w LA powiedział dziennikowi "LA Times", że warunki "nie spełniały minimalnych standardów do latania". Jednak kontrolerzy ruchu lotniczego dali pilotowi śmigłowca specjalne zezwolenie na lot w warunkach mniej niż optymalnych, doniósł CNN. Z kolei pilot, który zazwyczaj latał z Bryantem stwierdził, iż za katastrofę najprawdopodobniej odpowiadają warunki pogodowe. "Prawdopodobieństwo awarii dwóch silników w tym śmigłowcu - tak się po prostu nie dzieje" - mówił Kurt Deetz. W śledztwie prowadzonym przez amerykańskich urzędników właśnie mgła oraz mechaniczne usterki są elementami, nad którymi będą się skupiać. Kontrolerzy lotów wspomnieli o słabej widoczności wokół Burbank i Van Nuys, ale pilot rozmawiał z nimi normalnie, zanim komunikacja została nagle przerwana w pobliżu miejsca katastrofy w Calabasas. "Wciąż jesteś na za niskim poziomie na lot" - zdążono jeszcze przekazać pilotowi. Sekundy później śmigłowiec zniknął z radarów. Według wyliczeń śmigłowiec leciał z prędkością 153 kilometrów na godzinę, kiedy uderzył o stok. Federalny Urząd Lotnictwa przyznał, że rozbita maszyna to był Sikorsky S-76B. 41-letni Bryant często używał śmigłowca, aby dostać się do Staples Center, czyli hali Los Angeles Lakere, klubu, którego był zawodnikiem. Tym razem leciał na dziecięcy turniej zorganizowany przez sportową fundację, założoną przez niego, w którym miała grać jego córka.