Gdy w 2002 roku pchnięty nożem w serce Rafał Jackiewicz wracał do zdrowia na oddziale intensywnej opieki medycznej szpitala w Mińsku Mazowieckim, lekarze twierdzili, że nie ma żadnych szans, by kiedykolwiek wrócił do wyczynowego uprawiania sportu. Dziś "Wojownik" jest oficjalnym pretendentem do tytułu bokserskiego mistrza świata wagi półśredniej, a o tragicznym wypadku sprzed ośmiu lat przypominają mu już tylko imprezy z okazji "rocznicy śmierci" - kolejną wyprawił całkiem niedawno, 8 czerwca. - Rafał już pod koniec sierpnia staniesz do walki o tytuł bokserskiego mistrza świata, jednak twoja przygoda ze sportami walki nie rozpoczęła się od boksu... Rafał Jackiewicz: Zgadza się , zaczynałem już w przedszkolu i nie żartuję [śmiech]... podstawiałem nogi innym dzieciom, zawsze byłem takim zbójem, że musiałem kogoś uderzyć, popchnąć, cokolwiek... W szkole też zawsze było tak, że jak się coś działo, to od razu winny był Jackiewicz. - A tak bardziej oficjalnie, kiedy zacząłeś trenować? RJ: Gdy w połowie szóstej klasy przeprowadziłem się z Mińska Mazowieckiego do Kołbieli. Tam zacząłem trenować kickboxing. Tam wszystko się zaczęło i mogę śmiało powiedzieć, że gdyby nie tamta przeprowadzka, nie byłbym dziś tu, gdzie jestem. Potem w zawodówce zapisałem się na treningi do ciotecznego brata Marka Piotrowskiego - Mirosława Kaczorka. W tamtych czasach tak naprawdę cały tydzień trenowałem. Uwierz mi, ja całe pięć dni ćwiczyłem, biegałem i rozciągałem się. Muszę przyznać, że to wyrobiło mi charakter i psychikę. W ringu nigdy się nie boję, nikogo. To znaczy jakaś tam obawa zawsze była i jest - że można nadziać się na większego kozaka i dostać po głowie - ale mnie strach zawsze motywował. - Ale kiedyś się w końcu nadziałeś na "większego kozaka" i mało nie straciłeś życia... RJ: Większy kozak to raczej nie był, ale faktem jest, że gdyby nie szczęśliwe zrządzenie losu, nie rozmawialibyśmy teraz. - Jak do tego doszło, bo w prasie pojawiały się różne wersje tej historii... RJ: Był 8 czerwca 2002 roku - dobrze znam tę datę, bo co roku obchodzę ją jako rocznicę swojej śmierci. To była impreza z okazji pierwszych urodzin mojego syna Jacka. Po imprezie odwieźliśmy synka i wybraliśmy się na dyskotekę w Mińsku Mazowieckim. Na szczęście dyskoteka była położona zaledwie kilometr od szpitala - jak się potem okazało, tylko dlatego nadal żyję. Gdy nad ranem wyszedłem z dyskoteki, zaczepił mnie jakiś koleś. Prosił się o lanie, więc dostał trzy bomby, przewrócił się i wydawało mi się, że mam już go z głowy. Jakiś czas później wracałem tą samą drogą, a on tam dalej stał i szukał zaczepki. Wtedy w jego ręku ujrzałem nóż. Powiedziałem: "Wyrzuć go, bo zaraz znów dostaniesz". On zadał cios. Nie wiem, jak wygląda zderzenie z ciężarówką, ale czułem się wtedy, jakby wpadła na mnie ciężarówka. Podniosłem koszulkę i zobaczyłem, że mam dosłownie dziurę w brzuchu. On krzyknął, że mnie zabije i rzucił się znów na mnie. Dałem radę przebiec jeszcze 100 metrów i upadłem na ziemię, tracąc przytomność. Pamiętam jeszcze moment, gdy nieśli mnie do samochodu - miałem wtedy wrażenie, że frunę, unoszę się nad ziemią. Ocknąłem się w szpitalu, jak wyjmowano mi z ust rurkę od respiratora. Usłyszałem wtedy, że straciłem tyle krwi, że od śmierci dzieliły mnie dwie minuty. Miałem przebitą prawą komorę serca i osierdzie. Życie uratowała mi szybka operacja... - Podobno lekarze stwierdzili wówczas, że nie wrócisz już na ring... RJ: Tak, powiedzieli mi, że już nigdy w życiu nie będę mógł uprawiać sportu na poważnie, że taka operacja to jest tak, jakbym przeżył zawał. Odparłem, że za tydzień mam walkę [śmiech]. Oczywiście na walkę nie zdążyłem, ale po 10 dniach wyszedłem już ze szpitala, po 20 jeździłem samochodem, a po miesiącu wróciłem na salę treningową. Wypadek z nożem miałem w czerwcu, a w połowie grudnia zająłem drugie miejsce na mistrzostwach Polski, według mnie niesłusznie tylko drugie, bo nie powinienem przegrać finału. Ale i tak się cieszyłem, bo pół roku wcześniej byłem już praktycznie martwy. W lutym następnego roku trafiłem do boksu zawodowego. Zadebiutowałem w swoje 24 urodziny.