A wszystko zaczęło się kilka dni przed finałowym meczem Urugwaju z Argentyną w pierwszej edycji mundialu. W Buenos Aires przygotowano 10 statków dla kibiców, którzy chcieli na własne oczy zobaczyć zwycięstwo swych pupili w Montevideo. Chętnych było tak wielu, że policja musiała pilnować porządku w porcie. Niewiele to jednak pomagało. Tłumy szturmowały przystań, by zdobyć miejsce na parostatkach. Niektórzy potonęli w portowych wodach... Nawet nocna podróż morska nie ochłodziła temperamentów. W stolicy Urugwaju celnicy odebrali krewkim Argentyńczykom wiele sztuk broni palnej. Huśtawka nastrojów trwała także w czasie meczu. Do przerwy goście prowadzili 2-1. Karta odwróciła się w drugiej połowie meczu i gospodarze wygrali 4-2. Cztery lata później we Włoszech miejscowi "tifosi" byli pewni, że w finale zagrają ich ulubieńcy i nie zawiedli się. Sensacją było dotarcie do decydującego meczu reprezentacji Czechosłowacji, o której rzymska prasa sportowa pisała bez specjalnego uznania. Przed meczem o tytuł piłkarze mieli... tydzień wolnego. Czesi spędzili ten czas we Frascati, w Apeninach, a Włosi - w Rovereto koło Florencji. Dzień przed rozstrzygającym o tytule meczu roztrząsano kandydatury sędziów. Czesi woleli Hiszpana Escartina, ale Włosi przeforsowali Szweda Eklinda. 50 tysięcy widzów wypełniło trybuny. Ceny biletów na czarnym rynku były niebotyczne... Sędzia Eklind wezwał do szatni kapitanów drużyn - Planickę i Combiego - i przestrzegał przed ostrą grą. Potem udał się do loży honorowej, by uścisnąć dłoń Mussoliniemu. Tylko najbliżej stojący usłyszeli słowa duce, który wyraził nadzieję, że arbiter poprowadzi włoską drużynę narodową do zwycięstwa. Po latach Eklind wspominał, że rozmowa była wyłącznie kurtuazyjna... Arbiter jednak pozwolił gospodarzom na niezwykle brutalną grę. Od 15 minuty meczu Krczil jedynie statystował na skrzydle, utykając do końca meczu. Mimo zaciekłych ataków Włochów, 0-0 utrzymywało się do końca pierwszej połowy, a bramkarz Czechosłowacji Frantiszek Planicka bronił jak natchniony. W drugiej połowie meczu zdumiona publiczność miała okazję podziwiać słynną "czeską uliczkę" w wykonaniu Sobotki i Puca, który składał się do strzału z ośmiu metrów, gdy został brutalnie podcięty przez Ferrarisa IV. Karny? Nie, nic się nie stało - ocenił sędzia i polecił grać dalej. Kolejny rajd Puca i... tym razem bramka. Mogło być potem nawet 3-0, Włosi byli zupełnie zdezorientowani. Wreszcie 10 minut przed końcem udało im się wyrównać. Nawet Planicka nie był w stanie obronić strzału Orsi'ego. Dogrywka. Squadra Azzura, przy ogłuszającym krzyku publiczności, zaatakowała osłabionych i poturbowanych przeciwników, a decydującego gola strzelił Schiavio. Naród i jego wódz mieli satysfakcję. Obserwatorzy orzekli potem zgodnie, że tego meczu Czesi wygrać nie mogli. Paryski finał mundialu w 1938 roku - z udziałem Włochów i Węgrów - nie był już tak dramatycznym widowiskiem. Madziarzy hołdowali grze kombinacyjnej, typowej dla środkowoeuropejskiej szkoły futbolu. Koronkowe akcje, których inicjatorem był świetny środkowy pomocnik Gyoergy Sarosi, nie były tak skuteczne, jak szybka gra i twarda obrona Włochów, których gwiazdą pierwszej wielkości był Silvio Piola, strzelec dwóch bramek; nie mniej efektownie grali jego koledzy Giuseppe Meazza i Gino Colaussi... Gdy w drugiej połowie meczu gra zaostrzyła się i Piola sfaulowany padł na murawę, na boisku zaczęła się bijatyka. Wtedy Włosi prowadzili 3-1, a Węgrzy mieli jeszcze pewne nadzieje, które wzmocniła druga bramka zdobyta dla nich przez Sarosiego. Niezawodny Piola, czwartą bramką położył kres tym marzeniom. Włosi po raz drugi z rzędu, tym razem zasłużenie, zdobyli Puchar Rimeta.