Nieprawdopodobny wyczyn polskiego klubu. Odrobili stratę trzech goli i awansowali dalej
Legia Warszawa została rozbita na Cyprze aż 1:4 przez AEK Larnaka i ich szansa na awans do kolejnej rundy eliminacji Ligi Europy została ograniczona praktycznie do minimum. Odrobić stratę trzech bramek w europejskich pucharach udawało się jedynie nielicznym. Takiej sztuki w 2000 roku dokonała Wisła Kraków, która po epickim dwumeczu zdołała wyeliminować Real Saragossa. Czy "Legionistów" stać na to, by chociaż zbliżyć się do tego osiągnięcia?

Legia Warszawa dotychczas w rozgrywkach Ligi Europy pozostawała niepokonana. Zdobywca Pucharu Polski z pewnymi problemami zdołał finalnie wyeliminować z dalszej rywalizacji kazachski FK Aktobe (dwa zwycięstwa 1:0), a także czeski Banik Ostrawa (2:2 na wyjeździe i wygrana 2:1 przy Łazienkowskiej). Kolejną przeszkodą na drodze do fazy ligowej Ligi Europy był cypryjski AEK Larnaka.
Wyjazdowe potyczki na niezwykle upalnym Cyprze zawsze sprawiały kłopoty rywalom. I polskie zespoły nie są w tym odosobnione. Z tego powodu do pierwszej potyczki obu drużyn można było podchodzić z dozą sceptycyzmu, tym bardziej, że Legia wyjechała z Polski bez swojego podstawowego zawodnika Juergena Elitima. Porażka była wliczona w koszty, jednak ich rozmiary szokują.
Do przerwy wszystko wyglądało jeszcze względnie stabilnie. Na gola Pere'a Ponsa szybko wyrównującym trafieniem odpowiedział Jean-Pierre Nsame. Wszystko posypało się w drugiej połowie. Tuż po wznowieniu gry AEK na prowadzenie wyprowadził Karol Angielski. Cypryjczycy w ostatnim kwadransie strzelili jeszcze dwie bramki i przed rewanżem w Warszawie są w szalenie komfortowej sytuacji.
Porażka 1:4 w Larnace sprawia, że Legia by awansować musi pokonać rywala w rewanżu co najmniej trzema bramkami. A i tak ten rezultat doprowadzi jedynie do dogrywki. Z tego powodu dalszą grę podopiecznych Edwarda Iordanescu powoli można rozpatrywać jako misję z kategorii praktycznie niemożliwych.
Wisła też to kiedyś przerabiała. Czy Legia jest w stanie powtórzyć legendarną remontadę "Białej Gwiazdy"?
Historia polskiego futbolu pokazuje nam jednak jeden przykład, gdy tego rodzaju cud się wydarzył, gdy polski zespół pomimo porażki 1:4 w pierwszym meczu zdołał przechylić szalę zwycięstwa na swoją korzyść. Mowa o Wiśle Kraków z sezonu 2000/01 prowadzonej wówczas przez świętej pamięci Oresta Lenczyka.
W Krakowie obserwowaliśmy wówczas początki "ery Cupiała", która przyniosła ogromne sukcesy i chyba jeszcze większy niedosyt, jeśli chodzi o próby awansu do Ligi Mistrzów. W sezonie 2000/01 "Biała Gwiazda" przystępowała do rywalizacji w eliminacjach Pucharu UEFA. Problemy zaczęły się już w potyczce z Zeljeznicarem Sarajewo. Bezbramkowy remis w Bośni wprowadzał pewną niepewność. W rewanżu swój geniusz pokazał jednak Tomasz Frankowski. Po jego hat-tricku Wisła wygrała 3:1 i awansowała dalej.
Kolejny rywal był już zdecydowanie bardziej wymagający. Wiślacy szybko przekonali się, że rywalizacja z hiszpańskim Realem Saragossa będzie piekielnie trudna. Zaczęło się obiecująco, bo od gola Radosława Kałużnego w 12. minucie meczu. Potem jednak wszystko szło już w jedną stronę, a Hiszpanie zatrzymali się dopiero na czwartej bramce.
Przed rewanżem przy Reymonta panowały grobowe nastroje. Porażka 1:4 sprawiła, że nawet trener Lenczyk nie obiecywał sobie zbyt wiele przed rewanżowym starciem. Uwaga całej Polski również była skupiona w innym kierunku - wszak trwały wówczas Igrzyska Olimpijskie w Sydney, podczas których Polska zdobyła 14 medali (sześć złotych, pięć srebrnych oraz trzy brązowe).
Beznadziejną już sytuację jeszcze bardziej pogorszyło samobójcze trafienie Marcina Baszczyńskiego z 5. minuty meczu. Wielokrotny reprezentant Polski starał się zagrać głową do bramkarza Artura Sarnata. Defensor wymierzył jednak tak fatalnie, że pokonał własnego bramkarza.
Trzy roszady zmieniły wszystko. Wisła dokonała niemożliwego
Prowadzenie Realu 1:0 utrzymało się do przerwy. W szatni szkoleniowiec Wisły dokonał zaskakujących roszad, dokonując od razu wszystkich trzech zmian, które miał do dyspozycji. Dotychczasowych liderów zespołu, czyli Ryszarda Czerwca, Tomasza Kulawika i Olgierda Moskalewicza zastąpili dublerzy w osobach Grzegorza Nicińskiego, Łukasza Sosina i Kelechiego Iheanacho. Powodowało to dość osobliwą sytuację, gdy w jednym momencie na boisku znajdowało się pięciu nominalnych napastników Wisły. Szaleństwo? Być może, ale co lepsze, to był strzał w dziesiątkę.
Sygnał do odrabiania strat tuż po wznowieniu gry dał raczkujący w Wiśle Nigeryjczyk Iheanacho. W kolejnych minutach ciężar odrabiania strat na swoje barki wzięli bardziej doświadczeni zawodnicy. Dubletem popisał się Frankowski, a jedno trafienie dołożył późniejszy trener "Białej Gwiazdy" Kazimierz Moskal. Gola na wagę dogrywki "Franek" strzelił w 87. minucie.
Znakomitych okazji do rozstrzygnięcia dwumeczu na swoją korzyść w dodatkowych 30 minutach nie brakowało. W samej końcówce zespół uratował Baszczyński, wybijając futbolówkę z linii bramkowej. Cała sytuacja nieuchronnie zmierzała w stronę serii rzutów karnych, w której Wisła posiadała niewątpliwą przewagę psychologiczną. W końcu dokonali niemożliwego i dogonili przeciwnika, który już dawno miał znajdować się poza zasięgiem.
Pierwszy przełom w serii "jedenastek" nastąpił w trzeciej kolejce, gdy pomylił się zawodnik Realu Juanele. Z przewagi Wiślacy cieszyli się jednak szalenie krótko, bo już po chwili swojego rzutu karnego nie wykorzystał Baszczyński. Dla tego piłkarza tamto popołudnie było prawdziwym emocjonalnym rollercoasterem. Szał radości przy Reymonta wybuchł w piątej kolejce, gdy Jose Ignacio fatalnie przestrzelił obok bramki.
Cud stał się faktem, Wisła dokonała niemożliwego, zapisując się przy okazji w historii polskiego futbolu. "Biała Gwiazda" była wówczas pierwszym polskim klubem, który zdołał wyeliminować hiszpańską drużynę z europejskich pucharów. Niech za najlepszą recenzję tego dwumeczu posłuży cytat z Oresta Lenczyka.
W zawodzie trenera raz się jest baranem, raz rzeźnikiem. Dwa tygodnie temu z Hiszpanii ja wracałem jako baran, ale dzisiaj to ja byłem rzeźnikiem.
Wisła awansowała do II rundy Pucharu UEFA, gdzie trafiła na jeszcze bardziej wymagającego przeciwnika. Bezbramkowy remis z FC Porto na swoim stadionie dawał nadzieję, lecz w Portugalii skończyło się gładką porażką 0:3.
Wisła we wrześniu 2000 roku pokazała, że nawet z tak trudnej sytuacji da się wyjść zwycięsko. Czy Legii ta sztuka również się uda? Cień szansy na pewno jest, a przypadek z Krakowa potwierdza, że niemożliwe naprawdę nie istnieje.
Zobacz również:













