Kochał sport, czuł ducha szlachetnego współzawodnictwa oraz szanował sportowców. Dobro zawodniczek i zawodników było dla niego najwyższym priorytetem. Tak jak kiedyś on troszczył się o sportowców, a swoją etyczną postawą budował z nimi silne relacje, tak dzisiaj oni, z własnej i nieprzymuszonej woli, pielęgnują jego pamięć, malując przy tym portret niezwykłego szefa PKOl. Społecznika i działacza. Dyplomaty i przedsiębiorcy. Nurowski był także współtwórcą Telewizji Polsat, ale przy tych wszystkich aktywnościach cały czas serce oddawał sportowi. Z wzajemnością. Najpierw był prezesem Polskiego Związku Lekkiej Atletyki, a od 2005 roku zasiadał na fotelu szefa Polskiego Komitetu Olimpijskiego. W gronie sportowców, którzy ciągle odczuwają wielką pustkę po jego nagłym odejściu, jest Justyna Kowalczyk. Nasza multimedalista igrzysk olimpijskich i mistrzostw świata poznała Nurowskiego jeszcze w okresie, gdy nikt nie mógł przypuszczać, że stanie się jedną z najznakomitszych biegaczek narciarskich. Więcej, tamten czas był dla naszej sportsmenki wyjątkowo okrutny, bo wówczas cierpiała dyskwalifikację z powodu wykrycia w jej organizmie niedozwolonego środka. Karę dwóch lat ostatecznie złagodzono do 6 miesięcy, jednak niewielu jest ludzi, którzy w takim momencie próby nie skreślają zawodnika. Zwłaszcza nie rzucą na pożarcie takiego, którego nie "bronią" wybitne wyniki. Wtedy taką osobą był Nurowski, o czym Kowalczyk wspomniała w rozmowie z "Przeglądem Sportowym". - To było przed igrzyskami w Turynie. Byłam wtedy zdyskwalifikowana i przyjechałam z trenerem Aleksandrem Wierietielnym do Warszawy. Najpierw byliśmy u doktora Roberta Śmigielskiego, a później w Polskim Komitecie Olimpijskim. Chciałam wszystko wytłumaczyć. Jakoś tak to się zaczęło, że prezes bardzo we mnie uwierzył, zorganizował sponsora, czyli firmę Rafako, z którą współpracowałam niemal do końca kariery - opowiedziała nasza "Królowa Nart" z Kasiny Wielkiej. Kowalczyk nigdy nie zapomni tej pomocy, którą w tamtym okresie otrzymała. Niedozwolona substancja w organizmie była przecież faktem, ale... - Może dostrzegł i uwierzył, że nie znalazła się tam celowo. Chciał pomóc i to było dla mnie bardzo ważne. Nie miałam przecież wielkich wyników, a oberwało mi się z wielu stron. Takie wsparcie od prezesa PKOl, a nie mówię nawet o wsparciu finansowym, było niezwykle istotne. (...) Jestem pewna, że prezes bardzo mnie lubił. Nie tylko jako sportowca, ale i człowieka. Wiele razy dostawałam takie sygnały. Wielokrotnie mówił mi o życiu prywatnym, dawał rady i pewnie wtedy naprawdę bardzo się ucieszył - opowiada nasza mistrzyni. Kowalczyk do dziś żałuje, że nie mogła uczestniczyć w ostatniej drodze prezesa, jednak w tamtym czasie przebywała w dalekiej Kamczatce i, z dnia na dzień, nie była w stanie przyjechać do Warszawy. Choć mistrzyni nie była obecna ciałem, to stanęła na wysokości zadania i przysłała poruszający list, który został odczytany podczas pogrzebu. W swoim stylu Kowalczyk dziękowała za wszystko, ale też wytknęła prezesowi pewną wadę w postępowaniu, przez którą sportowcy, z dnia na dzień, zostali osamotnieni i osieroceni. "Chciał Pan nas - sportowców - we wszystkim wyręczać. Pomagał nam aż za bardzo. Nie nauczył samodzielności. Bo cóż my teraz poczniemy? Nie jesteśmy na to przygotowani!" Łzy same napływały do oczu... AG