PAP: Czy wszystko przebiega zgodnie z planem ustalonym przed sezonem z trenerem Wiesławem Kmiecikiem? Zbigniew Bródka: - Myślę, że plan już przekroczyłem. Generalnie zakładaliśmy, aby przedolimpijski sezon był lepszy od poprzedniego. Miałem plasować się w czołowej dziesiątce na dystansie i utrzymać dziewiątą lokatę z poprzedniego sezonu i taką samą z mistrzostw świata. Czyli zadanie jest realizowane z nawiązką. Którego z rywali obawiał się pan w Erfurcie najbardziej? - Zwycięstwa na zawodach nie przychodzą łatwo. Na każdych jest co najmniej dziesięciu łyżwiarzy, których doświadczenie i umiejętności predestynują do zajęcia miejsca na podium. Na ostateczne rozstrzygnięcia w niedzielę musiał pan czekać do samego końca zawodów. Czy bardzo się pan denerwował? - Prowadzenie w klasyfikacji pucharowej wcale mnie nie sparaliżowało, zarówno przed jak i w czasie wyścigu. W ostatniej parze pojechałem z Norwegiem Havardem Boekko, utytułowanym łyżwiarzem, złotym medalistą mistrzostw świata z 2012 roku. Przed startem mówiłem sobie - on też chce wygrać - dlatego ja muszę pojechać szybciej. Wprawdzie nie pobiłem rekordu życiowego, bo lód w Erfurcie nie należy do najszybszych, ale czas wystarczył do zwycięstwa. Zresztą poprawić "życiówki" nie udało się żadnemu z pozostałych dziewiętnastu startujących. Palmę pierwszeństwa, jeśli chodzi o szybki lód dzierżą obiekty za oceanem, gdzie organizatorzy pilnie strzegą tajników jego przygotowania. Czas 1.46,88 dał mi zwycięstwo. Norweg był dopiero piąty, a na podium obok mnie znaleźli się Łotysz Haralds Silovs i Amerykanin Brian Hansen. Kto pierwszy pośpieszył z gratulacjami? - Naturalnie trenerzy oraz koleżanki i koledzy z ekipy. Natychmiast zadzwoniła także moja żona Agnieszka, która razem z 9-miesięczną córeczką Gabrysią obserwowała w Domaniewicach wyścig w internecie, bo media nas nie rozpieszczają. Poprzednio zarzucały nam, że nie było sukcesów. Teraz kiedy są, zapominają o nas. W gronie składających gratulacje, co mnie zaskoczyło, nie zabrakło Holendrów. Rozmawiał Jerzy Jakobsche