Łuba: Islandia ma serducho, a to wystarcza, by pokonać Holendrów
- Większość drużyny występuje w 1. lidze angielskiej, kilku w Holandii. To solidni gracze, którzy dużo biegają i walczą. Największą gwiazdą jest bez wątpienia Gylfi Sigurdsson, rozgrywający, który potrafi dograć idealną piłkę - mówi o reprezentacji Islandii Tomasz Łuba, polski piłkarz, który od lat występuje w islandzkim Vikingurze Olafsvik.

Interia: Złowił pan już wieloryba?
Tomasz Łuba, polski piłkarz, który od lat gra na Islandii: - Nie, nie jestem fanem rybołówstwa (śmiech). Kiedyś jednak próbowałem mięsa rekina. Nie za bardzo mi jednak smakowało. Na Islandii takie dania są bardzo popularne - rekin czy wieloryb to dla nich przysmaki. Wolę jednak zwykłą rybkę, bez żadnych udziwnień. Schabowego dawno widziałem, a numerem jeden jest tu niemal w każdej potrawie ryba.
Od 2008 roku mieszka pan na Islandii. Jak to się stało, że trafił pan akurat tam?
- Wyjechałem po prostu do pracy. Miałem problemy w moim polskim klubie, w którym nie płacono mi na czas [ŁKS Łomża - przyp. red.]. Postanowiłem, że wyjadę z kraju, a tak się złożyło, że jestem tu już osiem lat. Wyjechałem do pracy, ale tęskniłem za piłką. Chciałem znowu spróbować sił na boisku, tylko już na Islandii. Wszystko ułożyło się dobrze.
Czym się pan zajmował?
- Najpierw, przez kilka miesięcy, pracowałem jako malarz. Chciałem grać w piłkę, znalazłem klub, ale wciąż obowiązywał mnie kontrakt z poprzednim pracodawcą. Najpierw więc tylko tu trenowałem. Porozmawiałem jednak z prezesem w Polsce. Powiedziałem mu, że do kraju już nie wracam, a ten oddał mi moją kartę zawodniczą. Przeważył argument, że tu piłka nie jest zawodowa. Większość zawodników poza sportem pracuje też gdzieś indziej.
Pan także?
- Tak. Pracuję w szkole. Jestem asystentem nauczyciela. Tak się udało, bo to naprawdę fajna praca. Jest tu dużo dzieci z Polski, które mają problem z językiem islandzkim, słabo też radzą sobie po angielsku. A ja jestem od tego, by im pomóc. Jestem jakby łącznikiem między dziećmi, a islandzkimi nauczycielami. Gdy trzeba, pomagam też w nauce.
Olafsvik to nieduża miejscowość. Jak się pan tam czuje? Nie jest czasem nudno?
- To mała mieścina, ale większość miast islandzkich jest w takim stylu. Poza Reykjavikiem i kilkoma dużymi ośrodkami, niemal wszystkie miasta wyglądają tak, jak Olafsvik. Czyli mają lekko ponad 1000 mieszkańców.
Mówi się, że pogoda na Islandii jest przygnębiająca. To prawda?
- Zaskoczę pana, bo nie ma tu dużych mrozów. Zimy są nawet łagodniejsze niż w Polsce. Największym problemem, szczególnie dla mnie, są potężne wiatry. Niemal każda miejscowość jest położona nad oceanem. Jest pięknie, malowniczo, ale często są też sztormy. Gdy jest silny wiatr, to wydaje się, że temperatura jest dużo niższa. A śnieg? W tej chwili mamy połowę listopada, a teraz za moim oknem świeci słońce.
Ile zarabiają piłkarze na Islandii?
- Islandczykom jest ciężko, ale obcokrajowcom płaci się tu lepiej. Na krótkoterminowe kontrakty przyjeżdża tu wielu graczy z zagranicy. Sezon mamy krótki - od maja do września - więc są zatrudniani tylko na kilka miesięcy. Podpisują kontrakty zawodowe, a wraz z końcem sezonu wracają do siebie. U mnie w klubie większość piłkarzy musi robić coś dodatkowo, np. koszą trawę, piorą koszulki itp. To takie obowiązki przez cztery godziny dziennie. Islandzkie kluby są po prostu półzawodowe. Poza może trzema-czterema zespołami z Reykjaviku.
Ludzie tam w ogóle interesują się piłką? Gdy spojrzy się na frekwencję, to niewiele osób chodzi na mecze.
- Myślę, że rekord frekwencji na meczu ligowym to jakieś 3 tys. widzów. To jednak też się bierze z tego, że w samym Reykjaviku jest sześć klubów z najwyższej klasy rozgrywkowej. W Warszawie ludzie chodzą tylko na Legię, w Białymstoku na Jagiellonię, a kibice ze stolicy Islandii są podzieleni. Np. w jednej kolejce grają u siebie cztery drużyny z tego miasta. Łącznie więc na stadionach w Reykjaviku jest 10 tys. ludzi. Czy to tak mało w mieście, które liczy niewiele ponad 100 tys. ludzi? To mniej mieszkańców niż w takim Białymstoku. Generalnie jeśli chodzi o frekwencję, to gdyby porównać ich liczbę ludności z kibicami na trybunach, to ten procent będzie naprawdę przyzwoity.
Teraz w islandzkiej ekstraklasie pojawi się nowy klub, tym razem nie z Reykjaviku.
- Tak, udało nam się wrócić. Ale już przed sezonem byliśmy faworytami do awansu. Niedawno z moim Vikingiem Olafsvik występowaliśmy już w najwyższej klasie rozgrywkowej. Gdy spojrzymy na tabelę, to nasza promocja była bardzo pewna. Już na kilka kolejek przed końcem wszystko było jasne.
A jaki był pana wkład w ten awans?
- Jestem podstawowym zawodnikiem. Gdy jestem zdrowy, to gram zawsze. W poprzednim sezonie opuściłem tylko trzy mecze, z powodu kontuzji. Na Islandii jest tak, że obcokrajowiec zazwyczaj ma miejsce w pierwszym składzie. Nikt nie chce płacić piłkarzom z zagranicy, by ci siedzieli na ławce. W drużynie mamy kilku obcokrajowców.
Spojrzałem na waszą kadrę, a jest w niej Dominik Bajda. To Polak?
- To Polak, ale wychował się na Islandii. Przyjechał tu, gdy miał 10 lat. Nigdy wcześniej w Polsce nie grał w piłkę. Ale w szatni rozmawiam z nim tylko po polsku.

A jaka jest Polonia w Olafsviku?
- Jest bardzo duża. Generalnie na Islandii stanowimy drugą grupę etniczną. Zresztą, Polaków jest wszędzie pełno.
Poznał pan trenera Rafała Ulatowskiego, który przez kilka lat pracował na Islandii?
- Kojarzę trenera, słyszałem o nim, ale nigdy nie mieliśmy okazji się spotkać. Zresztą sam jestem w trakcie kursu UEFA B. Myślę o przyszłości. Być może za kilka lat potrenuję jakąś drużynę młodzieżową, albo zespół z niższej ligi.
Język jest trudny?
- Bardzo.
Długo się pan uczył?
- Wciąż się uczę. Jestem tu już kilka lat, ale nie znam go jeszcze perfekcyjnie. Dobrze znam angielski, a to taki drugi język narodowy. Dla Islandczyków to żaden problem, gdy ktoś nie zna ich języka, bo gdy tylko to zauważą, szybko przechodzą na angielski. Dosłownie każdy mówi w tym języku. A sam islandzki? Jest specyficzny. Generalnie bardzo rzadko się go używa w Europie. Przydaje się tylko na Islandii.
Zabrał pan ze sobą rodzinę?
- Żonę poznałem na Islandii, tutaj się pobraliśmy, ale to Polka. Zresztą moje dzieci urodziły się już na Islandii, ale mają polskie obywatelstwa, są Polakami. Żyjemy na Islandii, szanujemy ten kraj, to nasz drugi dom, ale pierwszym zawsze będzie Polska. Uczę dzieci w domu, mówię do nich: "Pamiętaj, że twoje serce jest biało-czerwone". Piątkowy mecz jest dla mnie szczególny, ale nie mam wątpliwości za kim będę.
Planujecie wrócić do Polski?
- Planujemy tu zostać na stałe. Pytanie tylko, w którym mieście. Dzieci tu chodzą do szkoły, uczą się języka. Nie widzę siebie w Polsce. Czy na Islandii żyje się lepiej? Spokojniej. Każdy pracuje, a jeśli masz pracę, to stać cię na wszystko. Są minusy, bo przecież Polska to nasza ojczyzna, tęsknimy. Pogoda też jest gorsza. Jestem jednak szczęśliwy, a w dodatku gram w piłkę i nic, tylko się cieszyć.
Awans Islandii do Euro 2016 był szokiem w tym kraju?
- Bardzo wierzyli w siebie przed tymi eliminacjami, bo już w poprzednich spisywali się przyzwoicie. Widać było, że są pewni swego i bez problemów awansowali. Na pewno są silnym zespołem. Może bez jakichś gwiazd, ale tworzą kolektyw, grają dobrze w obronie, ładnie się przesuwają. Ciężko im strzelić gola, nawet gdyby spojrzeć na liczbę straconych bramek. Są po prostu poukładanym zespołem. Lars Lagerback jest świetnym fachowcem i doskonale ułożył tę drużynę.
Poza Lagerbackiem trenuje ich też Heimir Hallgrimsson. Jak układa się ich współpraca?
- Hallgrimsson poprowadzi kadrę po mistrzostwach Europy. Przez kilka lat był do tego przygotowywany. Od dłuższego czasu pracowali razem, a teraz ma być już gotowy, by poprowadzić zespół samodzielnie. To chyba dobry pomysł. Mają plany na kilka lat do przodu.
Na kogo w piątek Polacy powinni zwrócić szczególną uwagę?
- Na pewno najważniejszym graczem jest Gylfi Sigurdsson, zawodnik Swansea. To typowa "dziesiątka", rozgrywający, który potrafi dograć idealną piłkę. Zresztą jest też siłą napędową klubu z Premier League. Nieźle wykonuje stałe fragmenty gry, strzela dużo goli z rzutów wolnych. Mnie, jako obrońcy, bardzo podoba się też Ragnar Sigurdsson. To kolega Artura Jędrzejczyka z Krasnodaru. To bardzo solidny obrońca, taka skała. Świetny stoper. A pozostali? To normalni gracze. Żadne gwiazdy, nie grają w jakichś niesamowitych klubach. Większość występuje w 1. lidze angielskiej, kilku w Holandii. To nie gwiazdy, a solidni gracze, którzy dużo biegają, walczą, a to właśnie często jest najważniejsze.
Gdy popatrzy się w kadrę Islandczyków, to można być pewnym, że zagrozi nam jakiś "son".
- Tak, sam mam z tym problem (śmiech). Oni tworzą nazwiska od imienia ojca. Dodają do niego po prostu końcówkę "son" i dlatego każdy w ich drużynie nazywa się podobnie. Sigurdsson to syn Sigurda itd.
Jak może wyglądać piątkowy mecz?
- Polska jest lepszym zespołem, będzie atakować. Islandia, zresztą jak zawsze, pewnie się cofnie i będzie czekać na szanse z kontrataku. Tak grają, a podczas eliminacji im to wychodziło. Wykorzystują też stałe fragmenty gry. Na pewno ta drużyna jest dobrze zorganizowana, zostawia dużo serducha na boisku, a to wystarcza, by pokonać Holendrów czy Czechów.
Czyli może też wystarczyć na Polaków.
- Oczywiście. Myślę jednak, że zawodnicy będą mieli w głowach, że jest to tylko mecz towarzyski. A wynik? Skromnie, 1-0 dla Polaków.
Rozmawiał Łukasz Szpyrka







