Zaskakująca sytuacja na Narodowym. Tego nie było od lat
Temat dopingu na PGE Narodowym podczas meczów reprezentacji Polski wraca przy każdej okazji. PZPN w marcu próbował naprawiać temat, ale wyszło średnio. Dość nieoczekiwanie w meczu z Holandią doping jednak wrócił - i sądząc po przyśpiewkach już bez ingerencji związku.

O historii dopingu na największym stadionie w Polsce można napisać książkę. Po latach ciszy, PZPN chwytał się różnych inicjatyw - z absurdalnymi włącznie. Byli bębniarze ustawieni bezpośrednio za bramką Łukasza Fabiańskiego, był DJ, był wodzirej - wszystko jednak kończyło się atmosferą festynu, a nie meczu piłkarskiego. W marcu PZPN postanowił przeznaczyć jeden z sektorów dla kibiców, którzy zamierzali śpiewem motywować zawodników, ale skończyło się na tym, że część z nich… nawet nie wiedziała, że na ich miejscach ma być prowadzony doping. Aż nagle nadszedł mecz z Holandią i… doczekaliśmy się realnego dopingu.
Tym razem inicjatywa musiała być oddolna, bo wszystko zaczęło się od znanej przyśpiewki, która raczej nie karze kochać PZPN. Później było o obaleniu obecnego rządu przez kiboli oraz słowa wsparcia dla Karola Nawrockiego. Gdy polityka ustąpiła, zaczął się doping, jakiego Narodowy nie widział od lat. Sądząc zarówno po flagach, które zawisły za jedną z bramek, jak i po treści kolejnej piosenki ("Gdybym jeszcze raz miał urodzić się, znów bym Tobie, Polsko, oddał życie swe") - były za niego odpowiedzialne te same grupy kibicowskie, co miesiąc wcześniej w wyjazdowym meczu na Litwie. O ile jednak doping na stadionie rywali zdarza się regularnie, o tyle na Narodowym jest to zupełna nowość. Przypominająca atmosferę z ligowych stadionów.
W 28. minucie do sektora, który prowadził doping, na moment dołączył się cały Narodowy. Już wiadomo, że mecz z Holandią przejdzie do historii jako ten, w którym trybuny wreszcie żyły.
Już przed meczem dało się usłyszeć o wielkiej mobilizacji grup kibicowskich z różnych miast. Znaczną liczbę biletów kupili kibice Lechii Gdańsk, Śląska Wrocław, Górnika Zabrze, ŁKS-u, czy Jagiellonii Białystok. Ogromna mobilizacja, która nastąpiła po wspomnianym meczu z Litwą przyniosła zaskakujący efekt. Bo co innego być głośnym na małym obiekcie w Kownie, a co innego robić popis na wielkim Narodowym.
O ile w pierwszej połowie nie dało się powiedzieć o dopingującym sektorze niczego złego, o tyle w drugiej na murawę poleciało kilkanaście rac, przez co mecz na kilka minut został przerwany.
Jak to wyglądało w przeszłości
W poprzednich latach atmosfera na Narodowym była żadna. Nie było zorganizowanego dopingu, nie było żadnych opraw meczowych poza organizowaną przez sam PZPN kartoniadą tworzącą flagę narodową podczas hymnu, a jedyne i nieliczne zrywy, jakie się zdarzały, to krzyczenie "Polska! Polska!" w losowych fragmentach spotkań. W ten sposób pozbawialiśmy się przewagi, jaką może dać "ugotowanie" rywala przez trybuny. Taki był skutek nastawienia się na kibica komercyjnego - czyli takiego, który zapłaci krocie za bilet oraz za gastronomię na stadionie. Dla tego rodzaju kibica jedynym celem jest obejrzenie na żywo meczu z udziałem najbardziej znanych polskich piłkarzy, a czasem gwiazd światowego futbolu. W meczu z Portugalią przed rokiem mieliśmy najbardziej jaskrawy przykład tego ostatniego, gdy nawet polskie sektory były zajęte przez osoby w koszulkach Cristiano Ronaldo, a po jego golu, trybuny wykonały charakterystyczny dla niego okrzyk "siuuu!".
W tamtym czasie PZPN-owi zdarzało się zapewniać, że wewnątrz związku planowane są rozmowy, jak uleczyć sytuację, jednak ostatecznie niewiele z tego wychodziło. Nieoficjalnie dało się usłyszeć, że cenniejszy od dopingu jest święty spokój ze strony UEFA, która od dawna nie miała powodów, by karać PZPN za złamanie stadionowych regulaminów - i jak widać po sprawie z wrzucaniem rac, związek czuł pismo nosem. Dlatego od dawna raczej nikt nie spodziewał się jakichkolwiek działań. Wygląda na to, że kibice jednak wzięli sprawy w swoje ręce.











