Aby przywołać poprzednią porażkę "La Roja" w meczu o stawkę, trzeba cofnąć się do początku afrykańskich mistrzostw świata i starcia ze Szwajcarami (0-1). Trzy lata temu zespół Vicente del Bosque miał prawo czuć się pokrzywdzony przez los - dominował przez 90 minut, tracąc gola w kuriozalnych okolicznościach. Wczoraj, w 2. minucie starcia z Brazylią na Maracanie stało się właściwie to samo - Fred wepchnął piłkę do bramki Ikera Casillasa leżąc na murawie. Tyle że potem nawet przez chwilę mistrzowie świata nie potrafili zdominować gospodarzy. Decydujący mecz Pucharu Konfederacji przypominał niedawne starcie Bayernu z Barceloną w półfinale Champions League. Szybsi, silniejsi, bardziej zdeterminowani Brazylijczycy z każdą chwilą nabierali pewności, że rywal nic zdziałać nie jest w stanie. Hiszpanie mieli swoje szanse: David Luiz wybił piłkę z bramki po strzale Pedro, a przy stanie 0-3 Sergio Ramos spudłował z karnego. Nie zmienia to jednak faktu, że na boisku sprawiedliwości stało się zadość. "Canarinhos" wygrali rozgrywki z imponującym bilansem 5 zwycięstw i 14 goli, Neymar został graczem turnieju, a z jego szybkością, zwinnością i sprytem "zapoznał się" kolega z Barcelony, Gerard Pique, który po faulu na Brazylijczyku dostał czerwoną kartkę. Teza, że Brazylia nie ma drużyny godnej swojej historii i roli gospodarza przyszłorocznego mundialu, legła w gruzach. Podczas Pucharu Konfederacji "Canarinhos" pobili Urugwaj, Włochy i Hiszpanię, a więc rywali ze światowego topu. Byli od nich lepsi, choć prezentowali futbol fizyczny, niezbyt wykwintny, za to do bólu skuteczny. Z pewnością udowodnili sobie i innym, że za rok będą wśród faworytów. Grono kandydatów do zdobycia Pucharu Świata powiększy się wtedy o Niemców, mających kompleks Brazylii, ewentualnie jeszcze o Argentyńczyków - ze względu na geniusz Leo Messiego. Otwarte pozostaje pytanie: czy przy ocenie obecnego układu sił w światowej piłce wyniki Pucharu Konfederacji można traktować jako miarodajne? Dla żadnego innego selekcjonera ten turniej nie był bardziej znaczący niż dla Luiza Felipe Scolariego. Brazylijczycy mieli sto powodów, by udowodnić, że nikt nie ma prawa spisywać ich na straty. Wypominanie im, że nie grają olśniewająco, jak w 1982 roku, stało się nudne i bezpodstawne. Wciąż mają dość atutów, by bał się ich każdy rywal. Choć wielu piłkarzy Scolariego pracuje w klubach europejskich, wysoką temperaturę, a zwłaszcza wilgotność, znoszą jako coś normalnego. Tymczasem przybysze ze Starego Kontynentu mają z tym zasadniczy kłopot. Fizycznie zespół gospodarzy był na Pucharze Konfederacji poza konkurencją. Brazylijczycy osiągnęli cel: rozbudzili entuzjazm kibiców, którzy znów uwierzyli w to, że w światowej piłce nadchodzi kres dominacji koloru czerwonego. Hiszpańscy mistrzowie dostali poważne ostrzeżenie, że kiedy brakuje sił do biegania, cudów nie zdziała ani Iniesta, ani Xavi. Tiki taka przestaje być zaskakująca, gdy odbywa się w zwolnionym tempie. Za rok trzeba będzie dokonać nadludzkiego wysiłku, by do końca pozostać w grze w obronie tytułu. Oczywiście, pod względem rangi trofeum Puchar Konfederacji jest z mundialem nieporównywalny. Wygrywali go Duńczycy, Meksykanie, który w grze o Puchar Świata nigdy nie przebrnęli ćwierćfinału. Cztery lata temu w finale w RPA znaleźli się Amerykanie, prowadząc w Johannesburgu z Brazylijczykami już 2-0 (przegrali potem 2-3). Od powstania, w 1992 roku, do decydującego starcia o Puchar Konfederacji docierały: Arabia Saudyjska, Australia, Japonia i Kamerun, czyli drużyny, które rzadko dokonują czegoś zauważalnego w mistrzostwach świata. Brazylia wygrała rozgrywki trzeci raz z rzędu. I ona też może się obawiać: zwycięzca Pucharu Konfederacji nigdy nie wygrał potem mundialu. "Canarinhos" potrzebowali jednak zastrzyku entuzjazmu. Scolari będzie pracował spokojnie przez kolejnych 12 miesięcy. Dla Hiszpanów i Włochów turniej był poligonem doświadczalnym. Albo wyciągną z niego wnioski, albo tradycja, że goście z Europy tracą połowę wartości na turniejach rozgrywanych w Ameryce Płd, zostanie utrzymana. Autor: Dariusz Wołowski Dyskutuj z autorem na jego blogu