Przed oczami jak żywo stanęły mi wspomnienia z połowy i końcówki lat 90, czyli sprzed wybuchu Małyszomanii. Wtedy cała dyscyplina jechała na plecach naszego Orła z Wisły, a my cytując legendarnego komentatora - Włodzimierza Szaranowicza, siadaliśmy przed telewizorami jak do telenoweli żeby przy niedzielnym rosole emocjonować się sukcesami pana Adama. Wcześniej jednak trudno było nam się przebić. Polskie skoki były na zakręcie. Widzę tutaj sporo punktów wspólnych z moim ukochanym żużlem. Tak jak Małysz pchał skoki, tak czarny sport ciągnął niemal w pojedynkę Tomasz Gollob. Młodszy z klanu był niczym Andrzej Gołota, którego nazywano ostatnią nadzieją białych na rzucenie wyzwania królom wagi ciężkiej. Gollob musiał radzić sobie z całą koalicją mocnych Skandynawów. Był naszym najjaśniejszym światełkiem w tunelu na ciężkie czasy. Dopiero później pojawił się np. Jarosław Hampel, rodzili się następcy i nasza kadra rosła w siłę. Przy Małyszu wykuwały się kolejne talenty: Stocha, Żyły, czy Kubackiego. Gollob na własnej piersi wyhodował Zmarzlika, który później przebił osiągnięciami na arenie międzynarodowej swojego mistrza. Czyli dokładnie tak samo jak Stoch "zakasował" trofeami Małysza. Do niedawna reprezentacje żużlowe i skoczków, to były nasze okna wystawowe na świat. Jeśli gdzieś mieliśmy szukać medalowych żniw, to właśnie w drużynówkach. Jeśli żużlowcy nie stają na najwyższym stopniu podium, w kraju zapanowuje zazwyczaj żałoba narodowa. U skoczków ten plan minimum zakładał zawsze chociaż brązowy krążek wielkiej imprezy. Teraz nie mamy nawet dwóch równych skoczków, nasi zawodnicy fruwają, jak im "zawieje". A w tym sezonie akurat ciągle wieje im wiatr w oczy. Co nie zmienia faktu, że skoro pokolenia idą ze sobą w parze i Gollob był żużlowym odpowiednikiem Małysza. Pan Tomasz, tak jak pan Adam może czuć się spełniony, choć także i mieć lekki niedosyt w związku z karierą. Gollob dopiero wieku 39 lat zdobył swoje jedyne mistrzostwo świata, a powinien ich mieć przynajmniej jeszcze dwa. Małyszowi do pełni szczęścia zabrakło złota Igrzysk Olimpijskich. Stoch za to pasuje mi do naszego Bartka Zmarzlika. Indywidualnie zdobyli wszystko, są wybitni w tym co robią. Jeśli zejdą kiedyś ze sceny i usiądą już na emeryturze wygodnie w fotelu, będą mieli, co opowiadać wnukom. Z żużlem i skokami kojarzy mi się też magiczne słowo sprzęt. W obu przypadkach odgrywa on niebagatelne znaczenie, ale chyba jednak większe w czarnym sporcie. Wyścig zbrojeń trwa tam przez cały sezon, każdy kombinuje jak przechytrzyć konkurencję. I tutaj i tutaj bardzo często testowane są nowinki, które mogą dać przewagę. Żużlowcy i skoczkowie poddawani są częstej kontroli. Z tym, że żużlowcy są uzależnieni od szybkich silników wychodzących spod ręki tunerów, natomiast skoczkowie truchleją, gdy idą na kontrole kombinezonów. Tam w ostatnich latach dyskwalifikacje sypią się jak z rogu obfitości. W żużlu raczej takich spektakularnych wtop nie notujemy.