Od momentu, w którym ustanowił Pan rekord reprezentacji pod względem liczby zdobytych punktów, minęło już ponad 33 lata. Pamięta Pan tamto spotkanie? To było w Legionowie, mierzyliśmy się z Bułgarią i grałem tam na centrze. Wygraliśmy 77:0. Zaliczyłem w tym spotkaniu cztery przyłożenia, które wtedy liczone były za cztery punkty. Kopałem też podwyższenia i karne, dzięki czemu mogłem zdobyć tak dużą liczbę punktów. To był 1988 rok, pamiętam, że byłem wtedy naprawdę "w gazie" i ten mecz wyszedł mi bardzo dobrze. Tak wysoki wynik to kwestia tego, że byliście tak mocni czy rywale tak słabi? My byliśmy wtedy bardzo mocni, choć trzeba powiedzieć, że i nasi rywale byli słabi. Bułgaria nigdy nie słynęła z mocnego rugby, próbowali walczyć przez pierwsze pół godziny, ale kiedy wynik zaczął im odjeżdżać, to powietrze zaczęło z nich schodzić. Można porównać organizacyjnie tę drużynę do obecnej reprezentacji? W naszej ekipie był jeden lekarz, jeden kierownik i jeden trener. Wszystkim zajmowały się trzy osoby, a najwięcej spoczywało oczywiście na barkach kierownika. Teraz większością zajmuje się cały sztab. Główny trener, jego asystenci, do tego też psycholog, dbający o morale zawodników. Teraz jest to obowiązującym trendem, za naszych czasów czegoś takiego nie było. Zostawała nam tylko wewnętrzna mobilizacja między zawodnikami, rozmowy w grupie. Choć atmosfera była znakomita, tego nie da się opisać słowami, to trzeba przeżyć. A jak to wyglądało pod względem sportowym? W 1982 roku, jak pierwszy raz zostałem powołany, ekipa była bardzo mocna. Gdyby była prowadzona nadal w takim samym składzie, rugby w Polsce zaszłoby bardzo daleko. Wtedy jednak czasy były politycznie pochrzanione i wielu zawodników wyjechało z kraju. W większości do Francji, gdzie szukali też możliwości gry, bo byli to dobrze wyszkoleni gracze. Potem reprezentacja tworzyła się ponownie, głównie w oparciu o zawodników Ogniwa Sopot. Czasem było ich nawet 19. Wtedy przez kilka lat byli krajową potęgą. To wszystko dobrzy rugbiści, ale ponownie wszystko zaczęło się rozjeżdżać. Na pierwsze eliminacje do Pucharu Świata rozgrywane w Hiszpanii pojechaliśmy naprawdę bardzo słabym składem. Dużo ludzi zostało powołanych z zagranicy, ale o ile mnie pamięć nie myli, dotarło tylko dwóch, na dodatek z perturbacjami, bo mieli wypadek samochodowy po drodze i jeden grał z kontuzją, a drugi w ogóle. Wtedy się nie zakwalifikowaliśmy i po trzynastu latach trener Ryszard Wiejski zrezygnował z prowadzenia zespołu. Potem nastąpiła reaktywacja, kadrę przejął Andrzej Kopyt i z zawodników, którzy wyrazili chęć gry, zaczął tworzyć zespół. Czytaj także: Bohaterka reprezentacji Polski zachowuje skromność. "Jestem tylko egzekutorem"Zdarzało się Wam grać z tak egzotycznymi drużynami jak Tunezja czy Maroko. Jak wspomina Pan tamte wyjazdy? Bardzo miło to wspominam, bo to były atrakcyjne, fajne wyjazdy. Podobnie zresztą jak podróże do Moskwy, Bułgarii czy Rumunii, gdzie graliśmy z bardzo mocną, choć nieco okrojoną reprezentacją tego kraju. Przed jednym z wyjazdów do Tunezji nabawiłem się kontuzji, akurat na ostatnim treningu. Miałem pecha, bo byłem w gazie, ale zerwałem mięsień dwugłowy. Rozgrywaliśmy tam dwa mecze, oficjalny i nieoficjalny, ale niestety uraz był na tyle poważny, że nie mogłem zagrać w żadnym z nich. Panował tam okropny upał, boisko było dramatyczne. Kiedy weszliśmy na murawę, podniosła się fala pyłu i kurzu. Ci, którzy nie mieli obuwia na zmianę, poodparzali sobie stopy. Wygraliśmy ten mecz, ale koledzy byli cali poharatani. A jak to się w ogóle stało, że trafił Pan do rugby? Zupełnie przypadkiem. Staliśmy grupą przyjaciół i w pewnym momencie minął nas nasz kolega. Zapytaliśmy go, gdzie tak biegnie, a on odpowiedział, że na trening rugby i zaprosił nas, żebyśmy do niego dołączyli. Nie wiedzieliśmy, co to jest, ale już na następne zajęcia przyszliśmy i tak to się zaczęło. To była szkoła nr 102 na Osiedlu Niepodległości. Moim pierwszym trenerem był Piotr Mielnikow, zasłużony dla Juvenii szkoleniowiec. Pamiętam go doskonale, tak sam zresztą jak wszystkich zawodników, z którymi zacząłem trenować a później grać. Przez niemal całą karierę związany był Pan z Juvenią, choć w CV są jeszcze inne kluby z Krakowa Korona i Rugby Klub. Co to były za zespoły? Z Koroną to było tak, że akurat w tym okresie nie byliśmy szczególnie mile widziani na Juvenii. Dominowała tam piłka nożna, pojawił się konflikt i nasz kierownik Krzysztof Kalisz znalazł możliwość przejścia do Korony. Okazało się to kompletnym niewypałem. Miasto wtedy zabrało Garbarni obiekty pod budowę hotelu Forum i w zamian mogli nieodpłatnie korzystać z boiska Korony. Przez to my musieliśmy tułać się po wszystkich możliwych obiektach w Krakowie. Graliśmy, a to na Wandzie, a to w Borku Fałęckim, trenowaliśmy w Prokocimiu... Było tego trochę. Kiedy pojawiły się problemy finansowe, zawieszono w ogóle sekcję. Przez dwa lata w Krakowie nie było rugby. Ja w międzyczasie zagrałem jeszcze w Rudzie Śląskiej, gdzie zdobyłem wicemistrzostwo Polski, choć w finale z Ogniwem Sopot dostaliśmy srogie lanie. Potem Juvenia się reaktywowała. To było po Pucharze Świata. Chłopaki oglądając mecze, postanowili, że trzeba coś zrobić. Poszli na rozmowę z kierownictwem Juvenii i rugby wróciło. Ja wtedy mieszkałem w Gorlicach. Co prawda pochodzę z Krakowa, ale poznałem tam swoją obecną żonę, która grała w tamtejszej drużynie koszykarskiej. I z tego miasta, już po reaktywacji, dojeżdżałem na mecze. Z kolei Rugby Klub to oddzielny twór, stworzony przez Tomasza Urynowicza. W założeniu miał pomagać w walce z chuligaństwem na ulicy. Jednym z trenerów był tam wspomniany Piotr Mielinkow. Na początku szło dobrze, ale niestety potem wszystko zostało zepsute. A szkoda, bo uważam, że Kraków jest na tyle duży, że powinien mieć co najmniej dwie drużyny. Występował Pan również na boiskach w Niemczach. Tak, w Heidelberger RK. To była mocna drużyna, drugi albo trzeci zespół w Niemczech. Grałem tam niestety tylko jeden sezon, na pozycji numer "10". Dlaczego tylko tyle? Zdecydowały sprawy, nazwijmy to, polityczne. Były kłopoty z mieszkaniem, pracą. Kierownikiem tej drużyny był policjant. A Niemcy, to bardzo przepisowy naród i nie dało się na niektóre rzeczy przymknąć oczy. Jak Pan tam trafił? Pracowałem tam i jadąc do miasta, po drodze widziałem dwa boiska do rugby. Inni popołudniami zajmowali się swoimi sprawami, a ja z kolegą postanowiliśmy się wybrać na jedno z tych boisk. Za pierwszym razem nie trafiliśmy na trening, ale zasięgnęliśmy języka i potem udało się trafić na zajęcia. Przedstawiliśmy się tam, powiedzieliśmy, skąd jesteśmy i że gramy w rugby. Zaprosili nas do klubowej restauracji i tam poznaliśmy się ze wszystkimi. Co najzabawniejsze, już po pierwszym treningu zaproponowali, żebyśmy w najbliższą sobotę zagrali z nimi mecz. Zgodziliśmy się, ale byłem w 100 procentach przekonany, że nie wystąpimy. Okazało się, że oprócz nas jest tylko dwunastu zawodników. Zaczęliśmy w osłabieniu, ale po dziesięciu minutach dojechał nasz piętnasty zawodnik. Wygraliśmy ten mecz i 26:13. Ja zdobyłem 16 punktów, a mój kolega 10. I od razu zaproponowali nam grę w tym zespole. Po zakończeniu kariery od razu rozpoczął Pan pracę jako trener? Moja przygoda z trenerką zaczęła się dużo wcześniej, bo kiedy trenerem Juvenii był Leszek Samel, ja mu pomagałem. Starałem się przekazać wiedzę nabytą w reprezentacji, przenieść to na naszą grę. Przez kilka lat robiłem to wszystko z pasji i zamiłowania. Potem przyszedł taki moment, że zacząłem prowadzić pierwszą drużynę. Wprowadziłem zespół do I ligi, ale szło różnie. Nie było wesoło, ale ekipa była na tyle zgrana, że jeździliśmy na wszystkie mecze. Najczęściej kończyło się na barażach. Mieliśmy o tyle szczęścia, że o ile I liga była dla nas za mocna, to II liga była za słaba, no i z reguły wygrywaliśmy te mecze barażowe. Pamiętam takie spotkanie z zespołem Folc Warszawa, które było na tyle zacięte, że zakończyło się dwie minuty przed czasem. Sędzia musiał przerwać zawody. Graliśmy w Sochaczewie i z Warszawy przyjechało trochę kibiców, którzy zaczęli się rzucać w naszym kierunku. W momencie przerwania spotkania prowadziliśmy i ostatecznie się utrzymaliśmy. Jest co wspominać. Z zawodników, których wprowadzałem do zespołu, jest obecny prezes klubu Rafał Budka, bracia Sokołowscy, bracia Bielawscy, w tym Maciek, który cały czas jest aktywnym zawodnikiem i wchodzi do gry w Ekstralidze. Było ich wielu, nie chciałbym nikogo pominąć. Pana byli podopieczni wspominają nocne biegi do krakowskiego ZOO, podczas których wielu zawodników się gubiło... Ponoć bardzo Pan to lubił? Mało chłopaków odważyło się w ogóle biec ze mną. Pokolenie wspomnianego Rafała Budki raczej unikało biegów, oni woleli siłownię. Za to wcześniejsze roczniki, z Maćkiem Sokołowskim czy Mateuszem Ingardenem, to była dobra ekipa. Później postanowił Pan zostać sędzią. Wciąż biega Pan z gwizdkiem? Sędziuję już tylko zawody młodszych grup, kadetów czy juniorów. Wiek mnie nie uprawnia do sędziowania zawodów seniorskich. Poza tym zdrowie już nie to. Te wszystkie upadki boiskowe po latach zaczynają o sobie przypominać. Trochę tych kontaktów z murawą podczas kariery zawodniczej było. Obecnie w Polsce mamy duży problem z niedoborem sędziów. Z czego to wynika? Przyczyna moim zdaniem jest taka, że choć rugby, to bardzo honorowa dyscyplina i ma swoją specyfikę, nie każdy się do niej stosuje. Czasem z ławki w kierunku sędziów jest wiele okrzyków. Trenerzy nie widzą błędów swoich zawodników, tylko cała wina zawsze jest u sędziego. Analizowaliśmy to i rozmawialiśmy wiele razy. Ja nawet pytałem, ile razy sędzia może się w danym meczu pomylić? Dwa, trzy? Zawodnicy rugby mylą się non stop. Niech trener, oglądając mecz, zobaczy na błędy, które popełniają jego podopieczni, czasem bardzo proste, zamiast analizować pomyłki sędziowskie. Arbiter jest tylko człowiekiem, może popełnić błąd. Czasem wynika to też z deficytu sędziów, bo zdarzały mi się mecze, które sędziowałem sam. Mogłem poprosić drużyny o pomoc na liniach, ale to często ludzie niemający zielonego pojęcia i przepisach i zdarza się, że wręcz przeszkadzają. To co zrobić, żeby przyciągnąć ludzi do sędziowania? Nie znaleźliśmy na to sposobu. Kolegium Sędziów również. Często apelowaliśmy w Polskim Związku Rugby, żeby nakłaniać zawodników do spróbowania swoich sił w sędziowaniu. Uważam, że trener, który prowadzi zespół, powinien mieć coś takiego z tyłu głowy. Zobaczmy na Kraków, aktualnie jest wręcz nadliczbowa grupa zawodników. I bardzo dobrze, trudno się z tego nie cieszyć, ale nie każdy z nich będzie się właściwie rozwijał. Z wieku kadeta do juniora, to już duży przeskok, nie mówiąc o przejściu do sekcji seniorów. I tacy gracze, którzy z różnych przyczyn nie mogą występować na poziomie seniorskim, a nadal chcą się bawić w rugby, powinni być namawiani do sędziowania. I może tego bakcyla złapią. Mnie zachęciła atmosfera, która po części nadal jest w tym środowisku. Dobrym przykładem z ostatnich tygodni jest chociażby akcja pomocy naszemu koledze Andrzejowi Kamińskiemu-Batorowi. Działaliśmy spontanicznie, zorganizowaliśmy zbiórkę i wszyscy naprawdę pomagali. Udało się zebrać wymagane środki na jego rehabilitację. Jak ocenia Pan obecną kadrę? Stać nas na awans do Championship? Zrobili duży postęp. Ci, którzy z nimi pracują, trenerzy z Walii, to naprawdę solidna ekipa. Chociaż muszą jeszcze dużo pracować. Moim zdaniem obozy reprezentacyjne są nieco za krótkie. Oni powinni więcej ze sobą przebywać. Pamiętam, jak to było za naszych czasów i akurat w tej kwestii za wiele się nie zmieniło. Liczy się praca, praca, praca. Inaczej wygląda to w klubie, inaczej w reprezentacji. Uważam, że jeśli będą ze sobą trenowali dłużej, np. na sześciodniowych obozach, bo potem następuje już zmęczenie sobą, to mogą zrobić kolejny krok do przodu. Co mnie martwi, to fakt, że mamy zaplecze bardzo, bardzo słabe. Szczególnie jeśli chodzi o filarów, choć akurat robi się teraz specjalistyczne szkolenia dla zawodników o warunkach, predestynujących do gry w tej formacji, w czasie których odpowiednio wykwalifikowani trenerzy zajmują się pracą nad odpowiednią postawą i ustawieniem. Cała Europa ma zresztą problemy z zawodnikami o odpowiednich warunkach fizycznych. Trudniej jest wyszkolić zawodnika z pierwszej linii, pod każdym względem, niż gracza z ataku. I musimy szukać ich gdzieś w Gruzji czy Rumunii. Tyle, że ci, którzy się cenią, u nas tylko chwilę zagrzeją miejsce i jadą dalej. Pan mimo upływu lat, nadal gra w rugby. W minionym roku został Pan nawet mistrzem Polski weteranów. W Juvenii zebrała się drużyna weteranów, która przez kilka najbliższych lat może zajmować wysokie lokaty w tej kategorii, bo mamy stosunkowo młodych graczy, którzy cały czas są w sporcie, a jeszcze niedawno grali nawet w drugiej drużynie "Smoków". W tym roku mistrzostwa w Krakowie. Planuje Pan występ? Tak, choć pewnie to będzie mój ostatni turniej.