Gorąco ws. Lewandowskiego. Nawet Karol Nawrocki zabrał głos. Padła deklaracja
Intrygująca umowa z Bayernem Monachium zdeponowana w Liechtensteinie, brudna gra na zwolnienie trenerów (nie tylko polskich), zaskakująca prośba od zarządu FC Barcelona, a także kulisy konfliktów w reprezentacji Polski - to tylko garstka z mnóstwa intrygujących tematów, które w swojej książce "Lewandowski. Prawdziwy" ujawnił Sebastian Staszewski. Z autorem odbijającej się szerokim echem w całej Europie publikacji porozmawialiśmy o tym, jak wiele mroku kryje się w życiorysie Roberta Lewandowskiego, o możliwym pozwie ze strony asa FC Barcelona oraz o tym, co na jego temat powiedzieli prezydenci Andrzej Duda oraz Karol Nawrocki.

Tomasz Brożek, Interia: "Jeszcze nie dostałem pozwu od Roberta" - powiedziałeś żartobliwie na premierze swojej książki "Lewandowski. Prawdziwy". To wciąż aktualny stan prawny?
Sebastian Staszewski: - Pozwu wciąż nie dostałem, co każe sądzić, że albo będzie niezwykle długi, gdy do już do mnie dotrze, albo w ogóle nie powstanie. Ja skłaniam się ku drugiej opcji. Natomiast ucieszyła mnie deklaracja Roberta z konferencji prasowej, że do książki podchodzi z ciekawością, a nie wrogością.
Przyznał wówczas także, że rozpoczął już lekturę.
- I to druga rzecz, która sprawiła mi radość. To było dla mnie ważne, by wziął ją do rąk, a nie pozwolił szeroko pojętemu otoczeniu dostarczyć sobie wyrwane z kontekstu fragmenty, co mogłoby wytworzyć mylne wrażenie na temat jej treści.
Jak reagował Lewandowski, gdy konfrontowałeś go z faktami i historiami, które zebrałeś? Złość, a może zaskoczenie - co ujrzałeś w jego oczach?
- Słyszałem, że gdy na samym starcie dowiedział się o książce, w rozmowie z jedną osobą wypalił: "A co tam nowego może być". Uśmiechnąłem się wtedy, bo wiedziałem, że jest w wielkim błędzie. Nasze pierwsze spotkanie miało miejsce w Barcelonie, w restauracji Catalina. Był ciepły dzień. Lecz gdy uścisnęliśmy sobie dłonie, zdawać by się mogło, że temperatura nagle spadła o kilka stopni.
Powiało chłodem?
- Mowa ciała mówiła wszystko. Ruchy, gesty, mimika - wszystko wskazywało na to, że nie będzie to spotkanie dwóch kumpli. Nie była to też konfrontacja, ale dało się wyczuć dystans i nieufność. Taka też była początkowo nasza rozmowa. Szybko dostrzegłem jednak błysk w oku Roberta, który zorientował się, że kopałem naprawdę głęboko. I miejsce nieufności zajęła ciekawość. Wtedy "Lewy" zaczął się otwierać. Czując, jak wiele nowych rzeczy pojawi się w tej książce i widząc, jak wiele mocnych fraz padnie w niej pod nazwiskiem, stwierdził, że nie będzie przezroczysty. Bo ta książka też taka nie będzie. I skoro jej treść jest momentami ostra i konkretna, on postanowił dostosować się do tego poziomu.
Mówisz o mocnych słowach padających pod nazwiskiem. Ciężko było przekonać rozmówców do wygłoszenia nieposkromionych więzami PR-u wypowiedzi pod adresem Lewandowskiego? Dla wielu z nich wciąż jest przecież nie tylko kolegą z szatni, ale i kapitanem.
- Trafiłem na dwa wyzwania. Pierwsze to przekonanie do wypowiedzenia mocnych opinii piłkarzy, którzy wciąż mają zawodowy kontakt z Robertem, jak Kuba Kamiński, Kamil Grosicki czy Wojciech Szczęsny. Druga misja - znacznie trudniejsza - to zaproszenie do tańca szczerości zagranicznych gwiazd i legend futbolu. Namawiałem ich do wypowiedzenia słów, które mogły podpalić piłkarską Europę, a przecież oni w większości widzieli mnie pierwszy raz w życiu.

Jaki miałeś na nich sposób? Bo zapewne nie na każdego polski alkohol - który zabrałeś ze sobą w prezencie do Barcelony - działał tak, jak na słynnego prezesa Joana Laportę.
- Na każdego inny. Ale miałem też jeden uniwersalny klucz. W przypadku wszystkich rozmówców dbałem o to, by przed moją wizytą ktoś mnie zarekomendował. No bo jeśli Lukas Podolski dzwonił w moim imieniu do mistrza świata Thomasa Mullera, to z założenia stawałem się wiarygodny. Potem sam starałem się dowiedzieć, kim jest osoba, naprzeciwko której usiądę. By poczuła się maksymalnie komfortowo, musiałem wiedzieć, co lubi i czego potrzebuje. Jeden chce być bohaterem, ktoś inny lubi dyskusję, kolejny - aby go wysłuchać.
A coraz dłuższa lista nazwisk działała pewnie jak samonapędzająca się kula śnieżna?
- Pamiętam rozmowę z jedną z osób, która pomagała mi skontaktować się ze słynnym Ulim Hoenessem, mistrzem świata z 1974 roku, najważniejszą osobą w Bayernie Monachium. Ta osoba zapytała, z kim już rozmawiałem. "Z Rummeniggem i Watzke" - odpowiedziałem. A rada, którą otrzymałem w zamian była prosta: "Przekaż to Hoenessowi. To najlepszy argument, żeby się zgodził".
Kto z osób, na których ci zależało, sprawił ci pod tym względem najwięcej kłopotów?
- Najdłużej umawiałem się z niemieckim mistrzem świata Manuelem Neuerem, ale ostatecznie jakoś nie udało nam się spotkać. Wielkim wyzwaniem było nakłonienie do rozmowy Laporty. Po pierwsze to bardzo zajęty facet, a po drugie pochodzi spoza mojego kręgu kulturowego, bo mam niewiele wspólnego z hiszpańskim futbolem. Ale jeśli miałbym wskazać osobę, która jest w książce, a którą najtrudniej było namówić na wywiad, stawiam na Michaela Zorca.
Ojca transferu Lewandowskiego do Borussii Dortmund.
- Dokładnie. To były dyrektor sportowy tego klubu, który trzy lata temu pożegnał się nie tylko z pracą na rzecz BVB, ale i jakąkolwiek medialną aktywnością. Po prostu nie udziela wywiadów. Mi też odmówił. I to dwukrotnie. Pomogło dopiero wstawiennictwo jego wieloletniego współpracownika, który niegdyś sprawował funkcję szefa skautów Borussii. Wtedy Zorc zgodził się przerywać milczenie.

Łatwiej było więc złamać niemiecką ikonę niż Zbigniewa Bońka czy Kamila Glika. Zabolała cię ich odmowa? Nie brakuje ci ich na kartach twojej książki?
- Oni są w niej obecni, bo to istotni bohaterowie opowieści, ale rzeczywiście obaj odmówili wypowiedzi. A uważam, że obaj powinni osobiście przemówić na jej łamach. Kamil Glik dlatego, że jest to z jednej strony filar reprezentacji, w której Robert spędził najlepsze lata swojego życia, a z drugiej strony człowiek, który od lat nie ukrywa, że Roberta nie lubi. Jego głos byłby więc niezwykle wartościowy. I byłoby to z jego strony sporą odwagą, gdyby ogłosił to światu wprost, zamykając temat. Sam Robert wypowiedział się otwarcie na temat jego relacji z Kamilem Glikiem i zrobił to w sposób bardzo szczery, pod nazwiskiem. Co doceniam.
A co z Bońkiem?
- Relacja Bońka z Lewandowskim jest oparta na szacunku, ale nie sympatii, bo obaj za sobą nie przepadają. Może to był więc powód? A może powodem był brak sympatii… do mnie? Nie wiem. Ale mam przeczucie, że Zbigniew Boniek najbardziej mógł się obawiać pytań dotyczących… Zbigniewa Bońka. Bo to nie jest postać, z którą Robert miał po drodze. Momentami było wręcz przeciwnie.
Choć były prezes PZPN nie ma oporów, by publicznie chwalić Lewandowskiego w wywiadach.
- Wartością tej książki są kulisy, które odsłaniam. Bo to, co Boniek mówi publicznie, a to jak wypowiada się gdy w okolicy nie ma dziennikarzy, to woda i ogień. Pokazuję, że w wielu chwilach dochodziło do zgrzytów. Jak wtedy, gdy ekipa Bońka brała udział w podsycaniu nagonki na Lewandowskiego przy okazji "afery Orange". Robert wprost wymienił współpracowników Bońka, którzy kręcili na niego bicz. I nie nam wątpliwości, że działo się to za wiedzą prezesa.
Jak Roberta Lewandowskiego wspomina Andrzej Duda? Obaj spotykali się nie tylko w szatni po meczach, ale choćby i w trakcie wręczenia naszej gwieździe futbolu Krzyża Komandorskiego Orderu Odrodzenia Polski.
- W książce wypowiada się wiele postaci, które nie są związane ze sportem, jak choćby aktor Cezary Pazura, raper Quebonafide czy profesor Stefan Szymanski. O głos poprosiłem także panów prezydentów. Prezydent Andrzej Duda wspomina na przykład, jak o Roberta zagadnął go prezydent Chin Xi Jinping, czyli jeden z najpotężniejszych przywódców na świecie, który jest kibicem piłki nożnej. Pierwsze pytanie, jakie zadał mu podczas spotkania, dotyczyło właśnie Lewandowskiego. W ciekawy sposób Duda odnosi się także do poglądów politycznych Roberta, które od wielu lat są wielką tajemnicą.
A co o Robercie powiedział ci obecny prezydent RP Karol Nawrocki, który prywatnie - ale też publicznie - jest wielkim fanem piłki?
- Prezydent Nawrocki udowodnił wielokrotnie, że w jego żyłach płynie piłkarska krew. W przeszłości sam był nawet piłkarzem, występującym w niższych klasach rozgrywkowych. Co ciekawe, gdy Znicz Pruszków z Robertem w składzie walczył o awans do Ekstraklasy, młody Karol Nawrocki dopingował w młynie Lechię, której wiernie kibicuje. I choćby do tego wspomnienia wraca na kartach książki. Opowiada także o emocjach, jakie towarzyszyły mu, gdy odwiedził szatnię reprezentacji Polski po wygranym meczu eliminacyjnym z Finlandią w Chorzowie.
Wiem, że książka z twoją dedykacją trafiła na ręce Karola Nawrockiego. Zdążyłeś już otrzymać jakąś recenzję?
- Zgadza się. Osobom, które pomogły mi w pracach nad książką, zawsze staram się odwdzięczyć egzemplarzem z dedykacją i podobnie było w przypadku pana prezydenta. Natomiast zdaję sobie sprawę, że w natłoku obowiązków trudno będzie znaleźć mu czas na lekturę. Choć zadeklarował, że książkę przeczyta i wierzę tak się stanie, bo on również jest kibicem Roberta. Więc czekam na recenzję.
Pytałem o pozwy od Roberta. A może z innych stron usłyszałeś głosy krytyki mówiące o tym, że pewnych tematów lepiej było nie wywlekać na światło opinii publicznej?
- Nie. Natomiast doszły mnie pełne zdziwienia głosy ze środowiska, zaskoczone tym, z jaką szczerością ta książka opowiada o Robercie. Nie brakuje osób, które na przestrzeni lat swoje relacje z Lewym opierały o koniunkturalizm wynikający z faktu, że to ikona polskiej piłki. I po co mu podpadać, skoro potem może odmówić wywiadu? Dlatego pewnie historie krążyły w kuluarach, ale nikt nie śpieszył się do tego, by je ujawniać. Dlatego też przed premierą pojawiały się nietrafione opinie, że "Lewandowski. Prawdziwy" pewnie będzie kolejną laurką, którą będzie można wstawić do działu z hagiografiami. A okazało się dokładnie odwrotnie. W książce nie brakuje mroku. Ba, jest go naprawdę bardzo dużo.
W których wątkach odnalazłeś go tak dużo, że - mówiąc obrazowo - nie sposób było przebrnąć przez nie "bez latarki", by nie zabłądzić?
- Myślę, że to kwestia stosunku Roberta do ludzi, którzy stają na drodze do jego sukcesu. My byliśmy zamknięci w mentalnej pułapce, w której myśleliśmy, że Lewandowski nie szanuje polskich trenerów, przez co przyłożył rękę do zwolnienia Brzęczka, Probierza czy Michniewicza. Natomiast ja udowadniam, że dokładnie te same schematy myślowe przyczyniły się pośrednio także do dymisji takich szkoleniowców, jak Carlo Ancelotti, Xavi czy Niko Kovac. To nie jest więc tak, że we krwi "Lewego" płyną antypolskie krwinki. Mechanizm jest inny. On jest po prostu nastawiony negatywnie do trenerów, którzy w jego mniemaniu nie dają mu gwarancji sukcesu lub - nie daj Bóg - stają mu na drodze.
Zakulisowa gra w jego wykonaniu była momentami wręcz brudna. Jak wtedy, gdy za plecami otwarcie krytykował wspomnianego Ancelottiego.
- W "Lewandowskim. Prawdziwym" opisuję, jak Robert wchodził do gabinetów prezesów i - nie chcę powiedzieć, że donosił - ale w sposób niezwykle otwarty krytykował szkoleniowców, którzy byli zatrudnieni w klubie. To dotyczyło wszystkich, bez względu na paszport czy życiorys. Robert był tu bardzo konsekwentny. Liczyło się tylko to, czy byłeś jego wrogiem, czy przyjacielem. A to zależało tylko od tego, czy w jego mniemaniu przybliżałeś go do zwycięstwa.
Ta zasada działania dotyczyła nie tylko trenerów, ale i jego kolegów z szatni. Lewandowski nie hamował się, gdy przyszło mimo mu - mimo wielu zasług - wydać wyrok na wieloletniego kompana z reprezentacji, słowami: "Spowalnia grę. Trzeba znaleźć kogoś, kto go zastąpi".
- Robert w piłce nie ma przyjaciół. Świetnie opisał to prezes Borussii Hans-Joachim Watzke, twierdząc, że Lewandowski najbardziej na świecie kocha trzy rzeczy: swoją żonę, dzieci i swoje sukcesy.
Oficjalna premiera książki miała miejsce tuż przed inauguracją listopadowego zgrupowania reprezentacji Polski. Nie bałeś się, że w przypadku kiepskich wyników tu i ówdzie padną hasła mówiące, że to przez Staszewskiego?
- Miałem taką świadomość. Jeszcze przed zgrupowaniem kadry spotkałem się z ludźmi ze sztabu szkoleniowego reprezentacji, którzy świadomi tego, co może się znaleźć w książce, chcieli przygotować się na pewien kryzys w kadrze wynikający z kwestii interpersonalnych. Ale - pół żartem, pół serio - los się do nich uśmiechnął i Łukasz Skorupski, którego konflikt z Robertem bardzo szczegółowo opisuję, nabawił się kontuzji i nie przyleciał na zgrupowanie. Przy okazji przychodzą mi do głowy słowa Bartosza Slisza, które wypowiedział w wywiadzie z Przemkiem Langierem z Interii. Po pierwsze przyznał, że książka była tematem numer jeden w rozmowach naszych piłkarzy, a po drugie - tu żartobliwy cytat - "Przez to, że nie ma Łukasza Skorupskiego, to nie ma większych zgrzytów".
Otrzymałeś jakieś recenzje z polskiej kadry? Co przekazali ci reprezentanci?
- Budzącym najwięcej emocji tematem była wypowiedź z konferencji, w której Robert nie zaprzeczył, że ma konflikt z Łukaszem, ale też dodał, że "go lubi". A każdy, kto zna lepiej ich stosunki, niekoniecznie mógł odnaleźć w tych słowach prawdę. Wiem, że jak pozostali reprezentanci dobrze ocenili występ Roberta na konferencji, tak wspomniana fraza wywołała u nich rozbawienie i zdziwienie.
To, co Lewandowski zaprezentował na wspomnianej konferencji, wyglądało jak dobra mina do złej gry. Pożar w szatni reprezentacji Polski już się żarzy. Pytanie, czy twoja książka będzie wiadrem wody czy raczej kanistrem benzyny.
- Wolę myśleć, że książka sprowokuje dyskusję, która pozwoli wyjaśnić pewne niesnaski. Jako pierwszy z brzegu rzuca się tu w oczy temat słynnego machania rękami w wykonaniu Lewandowskiego. Przecież wszyscy już od lat widzieliśmy, że Robert to robi i że wkurza tym pozostałych piłkarzy.
Ale żaden z nich nie zwrócił mu uwagi. Brzmi jak absurd, prawda?
- Pierwszą osobą, która się wyłamała, jest Jakub Kamiński, który powiedział o tym w książce. I w efekcie "Lewy"… pochwalił go za to na konferencji. Wierzę w to, że publiczne poruszenie pewnych tematów, może doprowadzić do ich wyjaśnienia. Do tej pory w reprezentacji często brakowało odpowiedniej komunikacji. Pokazywała to między innymi sprawa Glika. Przecież sam Lewandowski mówi w książce, że o pewnych słowach wypowiadanych przez Kamila dowiadywał się nie od niego, a z ust innych osób. Kolejna jest sprawa słynnego wywiadu, który miał poróżnić trio z Dortmundu, a jak wykazuję w książce, jest to wywiad widmo, który nie istnieje. Tu znów zabrakło komunikacji. A ona jest podstawą nie tylko w szatni, ale i na boisku, w redakcji czy w życiu.
"Wielki piłkarz, ale i kawał ch…" - cytujesz słowa Jerzego Brzęczka, który w ten sposób mówił o Lewandowskim. Zgadasz się z taką diagnozą?
- Znam wiele osób, które uważają, że jest tym dużo racji, ale ja Roberta nazwałbym nie ch…, a bardzo trudnym, skomplikowanym człowiekiem.
Do którego da się znaleźć instrukcję obsługi?
- Nie jest to łatwe, ale wykonalne. I stety bądź niestety, wymaga to pewnych ustępstw. Bo Robert Lewandowski jest najbardziej wartościowym piłkarzem wtedy, gdy pozwala mu się być… Robertem Lewandowskim. Tylko tyle i aż tyle.
Ale nie każdy jest do tego skłonny.
- Rozumiał to Adam Nawałka, rozumiał to Paulo Sousa. Pozostali selekcjonerzy, mam wrażenie, mieli z tym kłopot. Największy chyba wspomniany Brzęczek.
Były momenty, w których Lewandowskiego można było nazwać wprost nie bohaterem, a problemem reprezentacji Polski?
- Nie, bo waga tego, co Robert dawał kadrze, była zawsze znacznie większa niż waga wszelkich negatywnych zjawisk, które generował. W bilansie końcowym zawsze wychodził na plus, bo jego bramki były warte więcej niż skwaszone miny kolegów. Jednemu z negatywnie nastawionych do Lewego reprezentantów powiedziałem: "Na twoim miejscu wolałbym trochę ponarzekać na wszelkie niedogodności wynikające z natury Roberta, ale grać na mistrzostwach świata, niż być w dobrym humorze, ale nie przebrnąć przez eliminacje".
Mówimy ciągle o polskim podwórku, ale echa książki odbijają się w całej piłkarskiej Europie. Musiałeś się spodziewać, że narobisz niemałe zamieszanie.
- Szczerze mówiąc nie spodziewałem się, że w ciągu jednego dnia książka znajdzie się na czołówkach wszystkich największych gazet w Europie: "Kickera", "Marki", "L'Equipe", "Asa", "The Sun". Ostatnio czytałem tekst Darka Dobka na Onecie, który opisał, że pierwszym tematem, o który zaczepiono go w Barcelonie, była właśnie moja książka "Lewandowski. Prawdziwy". Hiszpańskiego przekładu jeszcze nie ma, więc na Półwyspie Iberyjskim przez kilka dni żyli tylko tymi fragmentami, które trafiły do sieci i zostały przetłumaczone. To miłe dla autora, choć mówiąc trochę żartobliwie, obniża komfort życia, bo liczba hiszpańskich dziennikarzy dzwoniących z prośbą o różne aktywności medialne po godzinie 20:00 jest bardzo duża.
Chyba wypada zacząć myśleć o lekcjach hiszpańskiego…
Niech oni się uczą polskiego (śmiech).
A jak wyglądają plany wydawnicze związane z rynkiem zagranicznym? Są już jakieś konkrety?
- Mój agent, który zajmuje się sprzedażą praw, ma pełne ręce roboty, bo tych rozmów jest bardzo dużo. Wiadomo jednak, że w tym momencie priorytetem dla nas są trzy rynki: hiszpański, niemiecki i anglojęzyczny. Natomiast wielkim powodem do radości będzie dla mnie to, że książka zostanie sprzedana na mniejsze rynki, takie jak czeski, chorwacki, czy grecki. I nie chodzi wcale tu o finanse. Po prostu uważam, że ludzie w Europie powinni poznać Roberta.
Gdy Guillem Balague, czyli chyba najsłynniejszy autor biografii sportowych na świecie, w ciepłych słowa wypowiada się publicznie o "Lewandowskim. Prawdziwym", na sercu robi się pewnie niezwykle ciepło?
- Byłem mocno zaskoczony, gdy Balague zaczął opowiadać na swoim Twitterze o mojej książce. Mówimy przecież o facecie, który napisał biografie Cristiano Ronaldo, Leo Messiego i Pepa Guardioli. Ta pierwsza była zresztą moją inspiracją. Kiedy więc usłyszałem od kogoś takiego, jak Balague, kilka serdecznych słów, to pomyślałem, że takich chwil nie da się przeliczyć na żadne pieniądze. I właśnie dla nich warto żyć. Zresztą, gdy rozmowę proponują ci dziennikarze największych hiszpańskich dzienników, jak "Sport" czy "As", kiedy odzywa się do ciebie redakcja programu "El Chiringuito" z prośbą o wysyłkę książki, to znaczy że budzi ona emocje tam, gdzie jeszcze nigdy nie było żadnej polskiej książki sportowej.
Skoro mowa o emocjach, czas na zagadkę. "Wow, ludzie naprawdę są w stanie napisać wszystko dla atencji" - wiesz czyje to słowa?
- Żony Andreasa Christensena.
Jakaś odpowiedź?
- Jeśli pytasz o historię z Christensenem, który odmówił wejścia na boisko w półfinale Ligi Mistrzów, to mam szacunek do jego żony za to, że stanęła w obronie męża. Ale… nigdzie nie widzę jej dementi tej historii (śmiech).
To samo dotyczy wątku z końcówki pierwszego sezonu Lewandowskiego w barwach Barcelony, gdy zarząd klubu poprosił go, by w dwóch ostatnich kolejkach nie trafiał już do siatki. A wszystko po to, by zaoszczędzić 2,5 mln euro z tytułu bonusu, który trafiłaby wówczas na konta Bayernu Monachium. Złapałeś się za głowę, słysząc tę historię po raz pierwszy?
- Nie obwiniałbym tu jakoś szczególnie Barcelony. Poruszenie jest wielkie, ale na koniec mówimy o klubie, który miał miliard euro długów, więc każdy milion był tam na wagę złota. Od strony sportowej oczywiście trudno zrozumieć to, że prosi się napastnika, by nie wykonywał swoich boiskowych obowiązków, ale ten napastnik jest częścią całej organizacji, która jest dobrem nadrzędnym.
W książce nie brakuje też mocnych wątków niemieckich. Wyróżniłbyś któryś?
- Historia Lewego w Niemczech jest niewątpliwie dużo dłuższa niż wątek hiszpański. I nie brakuje w niej mocnych treści. Jedną z nich jest bójka Lewandowskiego z francuskim skrzydłowym Kingsley'em Comanem, o której obaj mi opowiedzieli. Pasjonująca jest także historia tajnych negocjacji Roberta z Bayernem Monachium, które kończą się podpisaniem nielegalnej umowy, która została zdeponowana w Liechtensteinie. Takich smaczków w rozdziałach o Borusiii czy Bayernie są dziesiątki.
Lewandowski podbija Półwysep Iberyjskich w barwach Barcelony, ale czytając twoją książkę trudno nie zacząć zastanawiać się nad tym, co by było, gdyby przed laty trafił do Realu, którego wątek przewija się raz po raz. "Królewscy" podążali za nim niczym cień.
- Uważam, że nie byłby wówczas tu, gdzie jest. Po pierwsze, w Realu nie spotkałby Pepa Guardioli, po drugie rywalizowałby z Karimem Benzemą, a po trzecie to liga niemiecka pozwoliła mu wejść na światowy top. I tego nie można zlekceważyć; nie można sprowadzać Bayernu do klubu "kategorii B", a często robimy to, prowadząc ten dyskurs. Bayern sprowadzając Lewandowskiego był jednym z najlepszych klubów na świecie, który w ciągu 5 poprzednich sezonów 4 razy doszedł do półfinału Ligi Mistrzów, w tym trzykrotnie zagrał w wielkim finale. Dlatego Robert podjął wtedy optymalną decyzję. I co najważniejsze, gdyby wtedy trafił do Realu, zapewne dziś nie byłoby go w Barcelonie.
Informacja o publikacji książki pojawiła się 22 października. Od tamtej pory Lewandowski ustrzelił hat-trick z Celtą Vigo, potem była asysta w meczu z Holandią, bramka i ostatnie podanie w starciu z Maltą, a ostatnio kapitańska opaska w Barcelonie i premierowe trafienie na nowym Camp Nou. Z przymrużeniem oka można by stwierdzić, że podrażniłeś potwora.
- Nie sądzę, by książka wpływała na formę sportową Roberta, natomiast uważam, że uwolniła w nim pokłady normalności, które widzieliśmy na konferencji przed meczem z Holandią i może zrzuciła z niego jakieś napięcie. Przyznał się wtedy choćby do swojego braku empatii.
A do takich publicznych autorefleksji raczej nas nie przyzwyczaił.
- Dokładnie. To były frazy, które nigdy nie padały z jego ust. Uważam, że książka po prostu mu pomogła. Jeden z dziennikarzy powiedział mi, że dostał z otoczenia Roberta SMS-a z informacją, że "zrzuciła mu z barków cztery tony". To miłe.
Wciąż nie wybrzmiały echa tego wydania, ale chodzi ci może po głowie już drugi tom? Materiał na dalszy ciąg historii w zasadzie tworzy się sam.
- Nie ma co kryć, że po premierze odezwało się do mnie sporo osób z nowymi, ciekawymi historiami, których wcześniej nie znałem. One zapewne pojawią się gdzieś w drugim wydaniu, pewnie za rok. Natomiast najciekawszą historię napisze sam Robert. A będzie ona dotyczyła jego przyszłości w Barcelonie.
A jak ty ją widzisz? Wspomniałeś w książce, że Anna Lewandowska chciała, by jej mąż dobiegł na piłkarską metę w Stanach Zjednoczonych. Czy te plany rodziny Lewandowskich wciąż można uznać za aktualne?
- Myślę, że Robert będzie wybierał kolejny klub z myślą o tym, co dany kraj może mu dać na przyszłość pod kątem biznesu, z którym po karierze zwiąże swoje losy. Nie sądzę, by postawił na Amerykę, wciąż poważnym graczem jest z kolei Arabia Saudyjska. Robert miał już możliwość gry w tamtejszej lidze za setki milionów euro, o czym również napisałem. Ale zdecydował, że woli grać w Barcelonie. Natomiast za rok czy dwa tak dobra okazja może się już nie pojawić, dlatego najbliższe lato to może być ten moment, gdy Lewandowski przyjmie ogromne pieniądze za grę w Arabii. I nie widziałbym w tym nic zdrożnego. A jeśli już miałby tam trafić, chciałbym go zobaczyć u boku Cristiano Ronaldo.
Co innego reprezentacja. Tu - w przypadku barażowego niepowodzenia - w marcu czekać nas mogą dwa ostatnie występy Roberta Lewandowskiego z Orłem na piersi?
- Do tej pory wydawało mi się, że informacja o zakończeniu kariery reprezentacyjnej przez Lewandowskiego może pojawić się właśnie w marcu. Ale patrząc na to, że tylko półfinał baraży zagramy u siebie, myślę, że żaden komunikat jeszcze nie padnie. Natomiast uważam, że on mentalnie jest pogodzony z tym, że jego ostatni taniec już trwa. I rok 2026 będzie ostatnim rokiem Lewandowskiego w reprezentacji. Jednocześnie trzymam kciuki za to, by otoczenie Lewandowskiego wybrało odpowiedni termin na organizację królewskiego pożegnania. Wspaniałe mecze pożegnalne mieli Kuba Błaszczykowski, Łukasz Fabiański, Łukasz Piszczek czy Artur Boruc. A Robert zasługuje na oddzielny spektakl, bo jest postacią wykraczającą poza boisko.
Zmierzając do punety - co zaskoczyło cię najbardziej podczas odkrywania prawdziwego Lewandowskiego?
- Chyba to, że Robert na Zachodzie postrzegany jest niemal tak samo, jak w Polsce. Nie ma dwóch Lewandowskich. Tego u nas i tego w Niemczech czy w Hiszpanii. To ten sam człowiek, który w klubach irytuje tym samym, czym w reprezentacji. Człowiek, który jest zdystansowany, który wszędzie zachowuje identyczną kulturę pracy. Który tam i tu ma te same mury, odgradzające go od całego świata. Od lat nie mieliśmy jednak informacji z Zachodu o tym, jak tam naprawdę postrzegany jest Robert, bo wszyscy zachwycali się jego kolejnymi bramkami. Co warte podkreślenia, kilka znaczących postaci w historii Bayernu mówi o tym, że on nie jest legendą tego klubu, co pokazuje, że o ile "Lewy" wszędzie jest szanowany, to nigdzie nie jest kochany. Pytanie, czy on chciał być kochany? Moim zdaniem nie. Chciał być wygrany. I to mu się w życiu udało.





![Resovia zdominowała mistrzów! JSW Jastrzębski Węgiel – Asseco Resovia [SKRÓT MECZU]](https://i.iplsc.com/000M1E2SJQ23A4SP-C401.webp)





