Niby wiemy, że każdego z nas to kiedyś czeka, ale śmierć zawsze zaskakuje i boli, zwłaszcza tych, którzy zostają. Przychodzi też za wcześnie... Dotyczy to nawet Pelego, który odszedł w wieku 82 lat i od jakiegoś czasu zmagał się z chorobą. Wiadomości te są dla mnie tym bardziej przykre, że z każdym z tych zawodników wiążą mnie pewne osobiste wspomnienia. Po śmierci Brazylijczyka przetoczyła się dyskusja kto był/jest najwybitniejszym piłkarzem wszechczasów: Pele czy Maradona, a może Leo Messi? Jeśli musiałbym wybierać, to byłby ktoś z dwójki tych, którzy już odeszli. Spotkania z ich udziałem oglądałem przed telewizorem na stojąco, bo z emocji nie byłem w stanie usiedzieć ani sekundy. Z Maradoną miałem nawet okazję zagrać na tym samym turnieju (Meksyk 86'). Pod względem emocji, którymi obaj emanowali, nie mieli sobie równych. Messiego podziwiamy za niezwykły talent, ale zarówno Pele, jak i Maradona, oprócz genialnych umiejętności, mieli w sobie niezwykłą, naturalną ekspresję - ich radość była euforyczna i zaraźliwa, smutek zaś śmiertelnie przygnębiający. To była czysta spontaniczność, jakieś niewytłumaczalne natchnienie. Jeśli chodzi o Pelego, to ciągle mam w pamięci finał mundialu 70', w którym Canarinhos wygrali z Włochami 4:1. Szczególnie utkwił mi w głowie sposób, w jaki Brazylijczyk cieszył się z goli - ten charakterystyczny wyskok i uniesiona w górę pięść. Mogę w tym miejscu przyznać, że grając w piłkę, chyba podświadomie, starałem się w tym elemencie jego naśladować. Kiedy w piątek usłyszałem o śmierci Viallego, trwało to chwilę, zanim ta informacja do mnie dotarła. I ten wiek - 58 lat... Z reprezentantem Włoch spotkałem się na boisku, kiedy w 1985 roku graliśmy przeciwko sobie w Chorzowie. Dla mnie ten mecz był szczególny i prawdopodobnie jeden z najlepszych spośród 63 spotkań rozegranych w reprezentacji Polski. Strzeliłem wówczas zwycięskiego gola, a przecież ekipa Italii była wtedy mistrzem świata. Mówiło się o tym meczu, że to rewanż za przegrany półfinał w mundialu 82'. W każdym razie Vialli był wtedy młodym, dopiero wchodzącym do tej drużyny napastnikiem, na boisku pojawił się jakiś kwadrans przed końcem. I był to jego debiut w dorosłej kadrze. Piątkowa informacja o śmierci Viallego uderzyła mnie podwójnie, bo dzień wcześniej uczestniczyłem w pogrzebie naszej piłkarskiej gwiazdy lat 80-tych, Andrzeja Iwana. Debiutowałem u jego boku - 15 listopada 1981 roku w spotkaniu eliminacji MŚ przeciwko Malcie (wygraliśmy 5:0). Od początku Andrzej dał się poznać jako niezwykle życzliwy i uczciwy człowiek. Dla mnie, jako nastolatka, występ w jednej drużynie z nim był niesamowitym przeżyciem. Przeżyciem, o którym wielu mogło tylko pomarzyć. Ajwen był już wtedy czołową postacią reprezentacji, piłkarzem, którego podziwiałem odkąd go zobaczyłem po raz pierwszy. W sumie zagraliśmy razem osiem razy. Niestety, dość wcześnie Andrzej rozpoczął walkę z destrukcyjnymi demonami, z którymi zmagał się przez ponad 40 lat. Szkoda, że zabrakło mu sił, by się z nimi ostatecznie rozprawić. Jemu zabrakło sił, a ja - i wielu mu bliskich - nie potrafimy pogodzić się z takim jego odejściem...