Czy sobotnie zwycięstwo nad Washingtonem nie przyszło panu zbyt łatwo? Adam Kownacki: - Nie można tego rozpatrywać w takich kategoriach. Ja po prostu byłem dobrze przygotowany. Miałem za sobą ciężki obóz, podczas którego wykonałem naprawdę sporo pracy. Sparowałem dwa razy dziennie i w sumie uzbierało się tego około 160 rund. Pracowałem nad kondycją, taktyką, rozpracowaniem rywala. Ciężka praca jest kluczem do sukcesów, co potem udowodniłem w ringu. Amerykańscy komentatorzy podkreślali, że swój plan zrealizował pan w stu procentach. Co pana zdaniem sprawiło, że walka potoczyła się w ten sposób? - Myślę, że przede wszystkim moja pierwsza udana kombinacja - lewy prosty, prawy prosty i sierp - sprawiła, że rywal poczuł moją siłę i trochę go to zbiło z tropu. Zorientował się, że musi iść na wojnę, bo ja nie zamierzałem mu odpuszczać. Parłem do przodu, skracałem dystans, a on nie miał wyjścia tylko musiał szukać odpowiedzi na moją presję. Trener Keith Trimble podkreślał, że był pan gotowy na 10 rund, ale pan był zdeterminowany, żeby zakończyć walkę przed czasem... - Byłem oczywiście gotowy na pełen dystans, ale - z wiadomych względów - nie miałem nic przeciwko, aby nie czekać na werdykt do ostatniego gongu. Washington też w pewnym momencie mnie trafił i kiedy zauważyłem, że mam rozcięcie, zdecydowałem się narzucić straszne tempo. Myślałem tylko o tym, że moja partnerka Justyna jest w ciąży i że pewnie się teraz o mnie martwi podwójnie, więc muszę po prostu skończyć walkę jak najszybciej. I plan się powiódł. Komu taki obrót sprawy sprawił największą ulgę? - Szczerze to sam nie wiem. Ja na pewno cieszyłem się, że pokonałem - i to w takim stylu - byłego pretendenta do tytułu mistrzowskiego, ale wieść o ciąży partnerki trzymaliśmy w olbrzymim sekrecie i korciło mnie, żeby wreszcie oznajmić to światu. Wtajemniczonych w to było tylko kilka zaufanych osób, w tym mój trener. Nikt z rodziny nie miał pojęcia, bo nie chciałem ich dodatkowo stresować. Justyna też nie była pewna, czy - ze względu na stres - pojawi się na walce. Dlatego wszystko było dopinane na ostatnią chwilę i tak trochę 'na wariata'. Po nokaucie podekscytowany wypatrzyłem Justynę w tłumie i zapytałem, czy mogę to powiedzieć. Ona skinęła głową, więc mogłem wreszcie zdradzić tajemnicę. Fajnie wyszło, trochę jak w filmie. Będzie co wspominać. A jak się czuje przyszła mama? - Generalnie dobrze. To dopiero dziesiąty tydzień. Termin porodu to koniec sierpnia. Miewa poranne nudności i... trudne do zrozumienia zachcianki. Raz chce czekoladkę, a raz ogórka kiszonego. Ale jak o coś prosi, to staram się jej dogodzić. Ja się naprawdę autentycznie cieszę z faktu, że powiększy nam się rodzina i chcę, żeby nasze dziecko było zdrowe. Jest nawet taka aplikacja na internecie, którą śledzę. Pokazuje mniej więcej jakiego rozmiaru jest maleństwo. Teraz na przykład jest takie jak mini Snickers, czyli kawałek czekoladki. Może dlatego ciągnie ją do słodkiego? Na pana oficjalnym profilu na Facebooku pojawił się ostatnio wpis, że "sukces to miejsce, gdzie przygotowanie i szansa się spotykają". Czym dla pana jest sukces, co się kryje za tym słowem? - Osobiście sukcesem dla mnie będzie, jeśli nasza rodzina będzie się zdrowo rozwijać i żeby każde kolejne pokolenie Kownackich miało łatwiej. Tak jak moi rodzice przyjechali tu, żebyśmy my mieli lepiej, tak i ja chcę, żeby moje dzieci miały łatwiejszy start. Dzięki temu będą mogły zmieniać świat i mieć pozytywny wkład w rozwój ludzkości. A sportowo? - Wiadomo - zostać pierwszym polskim mistrzem świata w królewskiej kategorii zawodowego pięściarstwa. Ta myśl zrodziła się w mojej głowie bardzo dawno temu. Najpierw to była taka mała kuleczka, która z każdym zwycięstwem rosła i rosła. Teraz jest już takich rozmiarów, że praktycznie cały czas tylko na tym się skupiam. No właśnie. Już w sobotę w ekspresyjny sposób pokazał pan, że interesuje go tylko pas. W końcu odważna, bezpośrednia deklaracja, bo wcześniej wypowiadał się pan dość powściągliwie... - Ale teraz koniec z ociąganiem się. Razem z Keithem czujemy, że mój czas nadszedł. Pokonaliśmy tylu ciężkich i to w różnym stylu. Ze Szpilką, Kiladze i Washingtonem skończyło się przed czasem. Z Martinem biliśmy się do końca, ale on był naprawdę w świetnej formie i miał sobie oraz innym dużo do udowodnienia. W każdym z tych pojedynków musiałem pokazać się z jak najlepszej strony, więc teraz uważam, że w pełni zasłużyłem na szansę i nie mogę się doczekać, kiedy to nastąpi. Ale czujności i pokory nie stracę. Moją dewizą jest i zawsze będzie ciężka praca. Nabrałem pewności siebie, ale głowa mi się nie zagrzeje. Dzięki transmisjom telewizyjnym pokazał się pan z bardzo dobrej strony zarówno w Polsce, jak i Ameryce. W internetowym portalu East Side Boxing napisano: "obecnie najbardziej ekscytujący pretendent do walki o pas". Gratulacje spłynęły m.in. od Artura Szpilki, Marcina Gortata, a także piłkarza reprezentacji Polski Dawida Kownackiego. Może zacząć bolec głowa... - To wspaniałe i szalenie miłe, że wspierają mnie takie osoby. Pozytywne wiadomości dostałem także od Artura Boruca, Zbigniewa Bońka, a nawet od Krzysztofa Piątka. Jestem wielkim fanem sportu. Uwielbiam koszykówkę i piłkę nożną, dlatego takie wpisy od znakomitych polskich zawodników innych dyscyplin naprawdę cieszą i motywują. W ogóle media społecznościowe to fajna rzecz, bo dużo łatwiej jest mieć kontakt, łączyć się i wspierać się nawzajem. Z Dawidem Kownackim chcemy nawet sprawdzić, czy nie jesteśmy spokrewnieni. Wiem, że on pochodzi z Gorzowa, a ja z Łomży, ale brat mojego dziadka tworzy obecnie kronikę rodzinną i zobaczymy, czego się doszuka. O ile podskoczył licznik śledzących @akbabyface na Twitterze? - Nie jestem pewny, ale brat mówił mi, że na Instagramie z 15 tys. zrobiło się prawie 30. To cieszy i motywuje, ale zaczynam zauważać, że to może też być trochę uciążliwe. Po walce zostałem zasypany gradem miłych wiadomości na telefon. Widzę, że muszę się z tym zmierzyć. Postaram się zaplanować wszystko tak, aby mieć czas dla każdego, ale chciałbym też, żeby kibice wiedzieli, że mam prywatne życie, w którym sporo ważnych dla mnie rzeczy się teraz dzieje. A propos popularności - amerykański ekspert bokserski Dan Rafael napisał na portalu ESPN, że "nagrodził pan swoich licznych, ubranych na biało-czerwono sympatyków niszcząc Washingtona". Polacy stanowili większość z prawie 10-tysięcznej widowni w Barclay's Center. W mediach społecznościowych pojawił się hashtag #ArmiaKownackiego. Rozmawiałem z kibicami po walce, którzy ze łzami w oczach mówili, że przypominają im się czasy, kiedy szło się tłumnie na Gołotę czy Adamka. To już moda na Kownackiego? - Jakiś czas temu oglądaliśmy z rodzicami moje walki amatorskie. Na pierwszej z nich było może pięć osób z mojego otoczenia. Na następnej walce dziesięć. Na turnieju Złote Rękawice - 20. Podczas moich pierwszych zawodowych pojedynków też tak rosło - ze 100 do 200, potem do 500. Teraz sami sprzedaliśmy prawie dwa tysiące biletów w jednej sekcji Barclays Center. Kiedy wchodziłem do ringu, widziałem morze czerwonych koszulek i byłem w szoku. Dotarło do mnie potem, że ludzie przyjechali na moją walkę z Chicago, z Buffalo, z Toronto, a także i z Polski. Nie wiem, jak to opisać, ale jestem dumny i szczęśliwy, że mogę dać ludziom radość z tego, co robię i postaram się nie zawieść ich zaufania. Następna okazja ku temu jeszcze w tym roku, ale najpierw trzeba zaleczyć oko. Wiadomo, że z Wilderem nie zmierzy się pan wiosną. Jeśli już - to raczej jesienią lub pod koniec roku. Czyli kto następny? Breazeale? Chisora? Parker? - Nie wiem, choć dla mnie nie ma to różnicy. Mogę walczyć z kimkolwiek. Natomiast gdybym był swoim promotorem, to dla budowania marki dobrze byłoby, żeby to był ktoś z uznanym nazwiskiem, ale u schyłku kariery. Ktoś kto jest globalnie rozpoznawalny, ktoś z imponującym życiorysem. Nie boję się wyzwań. Wkrótce na świat przyjdzie pierwsze dziecko, ktoś, za kogo będę odpowiedzialny. To mi da ekstra kopa i doda mi skrzydeł. Na koniec proszę zdradzić, co było stawką zakładu z Jarellem Millerem, który odnosił się do prognozy, że "skończy pan Washingtona szybciej niż on". - Cheesburger... Ale jeszcze nie miałem okazji go skonsumować. Już pisałem do Jarella, że musi mnie w tym tygodniu gdzieś zabrać i postawić kanapkę. Na pewno mu nie odpuszczę. Rozmawiał w Nowym Jorku: Tomasz Moczerniuk