Błaszczyk: Nie wszystko na moich barkach
- Mam prawie 36 lat, dwanaście medali mistrzostw Europy, w tym cztery w drużynówce. Chyba już czas aby młodsi wzięli odpowiedzialność za wyniki zespołu - przyznał jeden z najbardziej utytułowanych polskich tenisistów stołowych Lucjan Błaszczyk.

Lucjan Błaszczyk: Trafiliśmy do silnej grupy, z której przy dobrej grze możemy awansować i walczyć o medale.
W składzie z panem?
- Nie wiem, trener Tomasz Krzeszewski jeszcze nie zdecydował, czy wystąpię w drużynówce, czy tylko w singlu i deblu.
Pozostawia pan decyzję szkoleniowcowi, czy z racji tego, że przez wiele lat razem występowaliście w reprezentacji i doskonale się znacie, wspólnie wypracujecie kompromis?
- Jestem gotowy do walki na trzech frontach. Ale Tomek, który podobnie jak ja ma 36 lat, uważa, że nadszedł chyba czas aby nie tylko na moich barkach spoczywała odpowiedzialność za losy zespołu narodowego. Coś w tym jest. Mam na koncie cztery medale ME w drużynówce, a łącznie już 12. Młodzi, czyli Suszi (Bartosz Such), Góra (Daniel Górak), Wandżi (Wang Zeng Yi) i Kosa (Jakub Kosowski), mają po 27-28 lat, a więc są w takim wieku, że mogą być motorem napędowym ekipy. Muszą sobie tylko postawić cel i walczyć jak o życie. A ja im zawsze pomogę.
Kolejny sezon w niemieckiej ekstraklasie rozpoczął pan w świetnym stylu. Wygrana 3:0 w setach z solidnym Adrianem Crisanem (klub Błaszczyka - Zugbruecke Grenzau pokonał Werder Brema 3:2 - przyp. red) ma swoją wymowę.
- Bardzo dobrze przepracowałem letni okres przygotowawczy. To było widać zwłaszcza na ostatnim obozie w Drzonkowie, gdzie z innymi kadrowiczami rywalizowałem na punkty. Czułem się bardzo szybki, dynamiczny, a to dlatego, że schudłem z 67 do 63 kg. Może jeszcze z kilogram zrzucę...
Niemal jak Adam Małysz dba pan o wagę. I tylko to pomogło?
- Bardzo pomogły mi wizyty w komorze krioterapii. Dziesięć razy po trzy minuty w temperaturze minus 150 stopni Celsjusza. Nigdy wcześniej z tego nie korzystałem, a szkoda. Przemroziłem się, stare kontuzje ucichły. Mam nadzieję, że na cały sezon.
Zapowiada się on bardzo pracowicie.
- W piątek inaugurujemy Ligę Mistrzów przeciwko Gazpromowi Fakiełowi Orenburg. Mieliśmy grać u siebie, ale okazało się, że znalazł się chętny z Berlina, aby zorganizować spotkanie w stolicy Niemiec. Dla naszego klubu to korzystne finansowo, gorzej z zawodnikami. Lecimy samolotem 550 km w jedną stronę i szybko wracamy, bo w niedzielę czeka nas kolejny mecz w Bundeslidze - z Fuldą.
Niedawno dołączył do Grenzau Austriak Robert Gardos. Stworzył pan z nim ciekawy duet.
- W pierwszym spotkaniu pokonaliśmy Szweda Jensa Lundquista i Larsa Hielschera 3:0. W ogóle to mecz uświetnił otwarcie nowej hali w Bremie, na trybunach było około tysiąca widzów. Przy okazji zepsułem debiut w singlu Crisanowi, który od wielu lat gra w Bundeslidze i zawsze ma trzeci-czwarty bilans. O czymś to świadczy.
Liczył pan kiedyś, z iloma pingpongistami grał debla?
- W całej karierze najważniejszych było czterech, z którymi sięgałem po medale ME - Andrzej Grubba (1996), Tomasz Krzeszewski (2002), reprezentant Chorwacji Tan Rui Wu (2007) i Wang Zeng Yi (2009). Wygrywałem z nimi prestiżowe Pro Toury, czasem dochodziliśmy do półfinałów, jak swego czasu w Katarze, gdzie z Tan Rui Wu pokonaliśmy Chińczyków Wang Hao i Ma Lina.
Kiedy przyjeżdża pan do Ostrawy?
- Jeśli nie będę w składzie drużynówki, to nie ma sensu abym tydzień siedział na ławce rezerwowych, bo się "zamulę". Przyjadę dwa-trzy dni przed turniejem indywidualnym.
Czeka pana rozstanie z synkiem.
- Niestety, ale tak wygląda życie sportowca. Chłopiec skończył pół roku, waży 9 kg, jest wspaniały i, co najważniejsze, zdrowy. Dodaje mi siły i wiary.
Rozmawiał: Radosław Gielo
INTERIA.PL/PAP
Więcej na ten temat
Zobacz także
- Polecane
- Dziś w Interii
- Rekomendacje