Malmoe Arena znów nie będzie się dobrze kojarzyć polskiej reprezentacji. W 2011 roku na mistrzostwach świata w Szwecji "Biało-czerwoni" grali w niej drugą fazę turnieju i przegrali, co tylko się dało, zaczynając zjazd na równi pochyłej wyników. W czwartek szczęście też Polakom nie sprzyjało, bo zwykle sprzyja ono lepszym. A Polacy lepsi od Szwedów nie byli. Co gorsze, to nie byli też lepsi od samych siebie sprzed dwóch miesięcy z mundialu w Hiszpanii. I nie chodzi w żadnym wypadku, że nie było Michała Jureckiego i Krzysztofa Lijewskiego. Chodzi o to, że z nimi czy bez nich obraz gry wyglądał identycznie: kłopoty w ataku pozycyjnym, błędy w obronie, brak pomysłu na przeprowadzenie ataku, ale też jakiejś koncepcji na defensywę, na wyłączenie z gry szwedzkiego kołowego, ograniczenie w miarę możliwości poczynań Kima Anderssona, itp. Oglądający to spotkanie mogli mieć wrażenie, że już gdzieś coś podobnego widzieli. W psychologii nazywa się to zjawisko deja vu, co znaczy "już widziane". Tyle, że naukowo nie wiadomo, gdzie i kiedy daną sytuację już widzieliśmy. A w przypadku naszej reprezentacji wiemy niestety doskonale: dwa miesiące temu na mistrzostwach świata w Hiszpanii niemoc polskiej reprezentacji była identyczna. Stawka czwartkowego meczu w Malmoe Arena była niewielka - pierwsze miejsce w grupie eliminacyjnej do mistrzostw Europy. Niewielka, bo druga lokata też daje awans, a ona jest więcej niż pewna. Nawet zjeżdżająca w osiągnięciach polska drużyna jest mocniejsza od pozostałych rywali w grupie, czyli Ukrainy i Holandii. No i porażka w pierwszym meczu nie przekreśla szans na odzyskanie pozycji lidera, bo przecież wystarczy wygrać w niedzielę w Gdańsku wyżej... Ale na to specjalnie nie można liczyć, bo czwartek nie przyniósł zbyt wielu powodów do optymizmu. Właściwie, to przyniósł tylko jeden i to też nie w kontekście niedzielnego rewanżu, ale nieco dalszej przyszłości. Na plus porażki w Malmoe zapisać trzeba występ Pawła Paczkowskiego. I w dodatku nie chodzi o to, jak się wpisał do protokołu (3 gole na 8 rzutów, cztery straty, więc delikatnie mówiąc - szału nie ma), tylko o podejście i sposób gry. Jak na 19-letniego zawodnika prezentował sporą pewność siebie, odwagę w podejmowaniu ciekawych decyzji i jeśli do tego dołoży, że te decyzje będą mądre, to polska piłka ręczna musi mieć z niego pożytek. Musi, bo leworęcznych rozgrywających u nas jak na lekarstwo. Nieurodzaj do tego stopnia jest widoczny, że nawet selekcjoner Michael Biegler nie ufa... swoim powołaniom - gdy Paczkowski musiał zejść w pewnym momencie z boiska, na jego pozycję nie wszedł nominalny, a więc leworęczny, zastępca, tylko przesunięty został tam zawodnik praworęczny (Kubisztal). A Marek Szpera siedział na ławce... Przesadzone porównanie można by ująć w taki sposób, jakby w piłce nożnej przy kontuzji bramkarza trener nie desygnował w jego miejsce bramkarza rezerwowego tylko kazał stanąć na bramce np. obrońcy. Kluczowym momentem meczu był w czwartek fragment, gdy Polacy grali z podwójną przewagą, 6 na 4, przez ponad półtorej minuty. W handballu to sytuacja mniej więcej taka, jak rzut karny w futbolu. Ale tak jak karnego trzeba jeszcze wykorzystać, tak z podwójnej przewagi trzeba umieć zrobić użytek. A "Biało-czerwoni" przy prowadzeniu 14-13 nie tylko przewagi nie powiększyli, ale stracili gola! Zamiast trzybramkowego prowadzenia zrobił się remis, bo do naszej siatki trafił znakomity Kim Andersson. To on stanowił największe zagrożenie dla naszej drużyny. Sam zdobył cztery gole, a jego współpraca z kołowym Andreasem Nilssonem (7 bramek na 9 prób, głównie po Kimowych podaniach) była wręcz książkowa. Ale najgorsze, że w odgrywaniu roli gwiazdy Polacy mu nie przeszkadzali - był niedotykalski, nie był indywidualnie kryty i o dziwo, także nieprzewidywalny, dla Polaków. Po drugiej stronie boiska mamy równie świetnego kołowego jak Nilsson, Bartosza Jureckiego. Ale on został tak obstawiony przez szwedzkich obrońców, jak stół na miejskiej wigilii w Radomiu. Dwa gole na początku drugiej połowy to było wszystko co mógł zrobić. Szkoda, że taki stan rzeczy trwał aż przez 55 minut, kiedy to na boisku spróbowany został Kamil Syprzak. Czemu nie wcześniej? Równie późno co Jurecki zmieniony został Sławomir Szmal - dopiero kwadrans przed końcem, a po niezłej pierwszej połowie w drugiej obronił raptem jeden rzut. Jakiego doświadczenia nabrał debiutujący w tym meczu w reprezentacji skrzydłowy Michał Daszek, skoro wszedł na okres, który zwykliśmy liczyć w sekundach nie minutach? Ile minut spędził w czwartek na boisku Przemysław Krajewski i co mu te minuty dały? Jak wyjazd do Szwecji wspominać będzie Paweł Podsiadło? To zawodnik francuskiego klubu Selestat, w którym spisuje się na tyle dobrze, że przedłużył kontrakt i z blisko setką goli jest jednym najlepszych strzelców ligi. Ligi francuskiej, której polska Superliga póki co może buty czyścić. Ale w Malmoe nie dostał szansy. Biegler z uporem maniaka trzymał na boisku Michała Kubisztala, któremu nawet laik naliczyłby worek błędów. Dlatego zjawisko deja vu w tym przypadku znajduje zastosowanie, bo przypominają się pytania do selekcjonera zadawane po hiszpańskim mundialu. O ile większa jest nasza wiedza o reprezentacji i jej przyszłości w stosunku do mistrzostw świata? Co oprócz talentu Paczkowskiego mogliśmy nowego zaobserwować? Udało się poprawić rozgrywanie akcji pod Karola Bieleckiego, z pięcioma golami był najlepszym strzelcem naszej drużyny. Ale skuteczność już mizerna, bo rzucał 13 razy, więc pytanie czy trzeba na niego ukierunkowywać aż tyle akcji? Wrócił do kadry Patryk Kuchczyński, daj Boże by na dłużej. Swoje zagrał Adam Wiśniewski. To chyba wszystko. Rewanżowy mecz ze Szwedami w Ergo Arenie na granicy Gdańska i Sopotu w niedzielę o godz. 20. Transmisja w Polsacie Sport. <a href="http://nazywo.interia.pl/relacja/el-me-pilkarzy-recznych-polska-szwecja,3741">INTERIA.PL zaprasza na tekstową relację z tego wydarzenia</a> Leszek Salva